Herbata z cytryną i szarlotka
– Will, skoncentruj
się. – Głos pana Hatkingsa wyrwał mnie z mojego normalnego otępienia na
lekcjach łaciny. Nauczyciel stał obok mojej ławki i patrzył na mnie wyjątkowo
znużonym wzrokiem. Jego jasna koszula była potargana, a krawat niechlujnie
zawiązany. Dodatkowo zapach kawy unosił się wokół niego niczym dziwna aura. Wory
pod oczami wskazywały, że się dzisiaj nie wyspał. – Chociaż udawaj, że ci
zależy na tej lekcji.
Odchrząknąłem i podniosłem się z przedramienia. Bąknąłem
jakieś przeprosiny i udawałem, że czytam podręcznik. Nauczyciel przez chwilę
stał nade mną, jednak po chwili zrezygnował i z głośnym westchnięciem wrócił do
prowadzenia lekcji. Spojrzawszy na resztę klasy zauważyłem, że nie tylko ja
przysypiałem.
Minęło już pół miesiąca od Śniegokalipsy. Od tamtego czasu
na Manhattan zawitało o wiele cieplejsze powietrze, które rozgrzewało
zmarzniętych nowojorczyków. Z dnia na dzień na ulicach widziałem ludzi, którzy
porzucali ciepłe, puchate kurty na rzecz lżejszych płaszczyków. Słońce stało
nad horyzontem coraz dłużej, oświetlając moją drogę powrotną do domu po szkole.
Natomiast w szkole powoli pojawiały się pierwsze wzmianki o
egzaminach końcowych oraz projektach zaliczeniowych na koniec roku. Co jakiś
czas na korytarzach można było usłyszeć na ten temat kilka słów. Najczęściej
wszyscy to bagatelizowali usprawiedliwiając się jeszcze bardzo dużą ilością
czasu. Jednak ja zaczynałem powoli czuć niepokój.
Podręcznik od łaciny był grubą książką, która została
zapisana niewielką czcionką. Po chwili gapienia się bez większego entuzjazmu,
literki zaczęły się rozmywać. Mimo, że wielokrotnie mrugałem, za każdym razem
kiedy dłużej przyglądałem się zapisanemu tekstowi, moje oczy odmawiały
posłuszeństwa.
Chichot dobiegający z rzędu obok przykuł moją uwagę.
Skierowałem wzrok w tamtą stronę i zobaczyłem Thomasa Perkinsa zasłaniającego
usta ręką, powstrzymującego się od śmiechu. Thamara Schwartz, która siedziała
przed Thomasem, spojrzała na mnie przelotnie i znów wybuchła niemym rechotem.
Nie wiedząc o co chodzi, wróciłem do udawania, że czytam podręcznik.
– Ej, Walker. – Głośny szept Thomasa zwrócił moją uwagę.
Rudy chłopak patrzył na mnie z grymasem zwycięzcy. – Podobno znów dostałeś
zjebę od Lawrence na próbie.
– A nawet jeśli, to co? – zapytałem cicho, znudzony jego
zachowaniem.
– Nic, po prostu w końcu zwolniło się miejsce pupilka –
odpowiedział chłopak. – Już chyba żaden nauczyciel cię tu nie lubi.
– Będę musiał sobie z tym jakoś radzić – stwierdziłem bez
większego zainteresowania.
– Ej, koleś, co ci? – zapytał zdziwiony. – Normalnie już byś
płakał gdzieś w kącie czy coś.
– Tom, on ma dziewczynę – mruknęła cicho Thamara odchylając
się do tyłu na krześle, żeby ją lepiej usłyszał. – Cały czas tylko z kimś
pisze. Musi udawać, że jest męski i te sprawy.
– Ohoho, Walker. – Rude brwi chłopaka poszybowały w górę. –
Zadziwiasz mnie ostatnio. Jeszcze trochę, a może staniesz się fajny.
– Tak, to moje największe marzenie – przyznałem ironicznie,
kładąc głowę na złożonych rękach na ławce.
– Kurde, on serio się zmienił – zauważył David Jacobs, który
siedział w rzędzie pod ścianą.
– No, aż dziw bierze – zgodził się zdziwiony Thomas.
– Pewnie mu zrobiła laskę, dlatego mu puściły zawory –
zachichotała Thamara odrzucając czarne włosy.
Obrzydliwy śmiech, którym wybuchła cała grupa zwrócił uwagę
nauczyciela. Pan Hatknings rzucił im spojrzenie, które prawdopodobnie miało być
naganne. Jednak oni to zignorowali, dalej wypowiadając niezbyt przyjemne
komentarze na mój temat. Jednak ja już dawno nie słuchałem ich bezsensownej
paplaniny, znów przyglądając się maszerującym po ulicach ludziom.
Thomas nie przepadał za mną od kiedy trafiliśmy razem do
pierwszej klasy. Zawsze znajdował coś, dzięki czemu mógł się ze mnie wyśmiewać.
W pierwszej klasie był to aparat na zęby, w drugiej przyczepił się do mojego
słownictwa, a później wynajdował coraz to bardziej kompromitujące sytuacje z
mojego życia. Zazwyczaj wiązało się to z moimi porażkami na wszystkich możliwych
polach – od muzyki po kontakty społeczne.
Jednak nawet jeśli wcześniej mnie to denerwowało czy w jakiś
sposób bolało, teraz nic nie czułem w związku z jego zachowaniem. Nabijanie się
z osób, które odstawały od reszty grupy było jego hobby od kiedy go poznałem.
Najczęściej to ja byłem jego materiał do wymyślania różnego rodzaju
prześmiewczych komentarzy. Jednak z czasem pomysły na upokorzenie mnie zaczęły
się powtarzać, a ja przestałem cokolwiek odczuwać, kiedy słyszałem ich śmiech
przechodząc obok na korytarzu.
Dzwonek oznajmił koniec lekcji. Dźwięk odsuwanych krzeseł
zagłuszył pana Hatkingsa, który zadawał pracę domową. Zapisałem jej treść bez
większego entuzjazmu i wyszedłem z klasy zmierzając w stronę szafki. Jak zwykle
musiałem się przedrzeć przez wzmagający się strumień uczniów, którzy zmierzali
ku wyjściu z budynku. Szybko przecisnąłem się między innymi osobami i ruszyłem
dobrze mi znanym, pustym przejściem.
Przez okna wlewały się promienie słońca rozświetlające korytarz.
Mimo, że budynek miał być nowoczesny i jasny, ten korytarz zawsze był najgorzej
oświetlony. Inne budynki przysłaniały światło słoneczne, które powinno wpadać
przez wielkie okna. Do tego rzadko zapalano tutaj światło, ponieważ prawie nikt
z niego nie korzystał.
Na szczęście dzisiaj nikogo nie było przy mojej szafce. Bez
większych problemów zabrałem z niej najpotrzebniejsze podręczniki oraz
skrzypce. Zamknąłem z trzaskiem metalowe drzwiczki i ruszyłem w stronę wyjścia.
W biegu ubrałem jasny prochowiec, zarzuciłem torbę w poprzek pleców. Kiedy
znalazłem się znów wśród innych uczniów na schodach, byłem w trakcie
przewieszania na plecach pokrowca ze skrzypcami. Akurat w momencie, kiedy
podniosłem rękę aby je odpowiednio umocować, ktoś mnie potrącił. Futerał
wyleciał mi z rąk i spadł na kamienną posadzkę holu wejściowego.
Serce przestało mi na chwilę bić. Przepchnąłem się miedzy
jęczącymi uczniami, żeby jak najszybciej dotrzeć do instrumentu. Po drodze
usłyszałem kilka wyzwisk oraz bluzg, jednak skrzypce były dla mnie ważniejsze
niż dobre maniery. Szybko sięgnąłem po mój instrument zanim ktoś mógłby go
bardziej pokiereszować. Zszedłem na bok, zdenerwowany, z zamiarem oceny straty
jakie wyrządził mojemu instrumentowi ten wypadek.
– Co, Walker? – Głos Thomasa za moimi plecami mnie zaniepokoił.
Odwróciłem się w jego stronę, a klapę pokrowca zatrzasnąłem. – Ktoś cię
popchnął na schodach?
– To już się robi dziecinne, Tom – powiedziałem, stając z
nim twarzą w twarz. Był ode mnie trochę wyższy, a przez jego patykowatą budowę
ciała przypominał sekwoję. – Mógłbyś w końcu ogarnąć dupę i przyłożyć się do
gry, a nie do denerwowania innych.
– Walker, dziecinny to jesteś ty. – Rudy chłopak uśmiechnął
się nieprzyjemnie. – Od tak dawna powinieneś był się nauczyć jak działa ten
świat.
– Ten prawdziwy? – zapytałem unosząc brwi. – Czy ten w
którym żyjesz?
– Coś dziwnie pyskaty się ostatnio zrobiłeś – mruknął z
niebezpiecznym błyskiem w oku. – Może potrzebujesz małego przypomnienia, jakie
mamy tutaj zasady?
– Twoje wymysły nie mogą być w żaden sposób uznane za zasady
– odpowiedziałem. – Żyjesz w ułudzie, gdzie wydaje ci się, że masz jakąkolwiek
władzę.
– Nie zgrywaj bohatera, Walker – warknął, zakładając ramię
na ramię.
– Mam po prostu dość twojego infantylnego zachowania –
mruknąłem. Odwróciłem się od niego plecami, żeby pozbierać moje rzeczy i wyjść
w końcu ze szkoły. Wtedy dostrzegłem, że wokół nas zebrała się spora grupka
uczniów, prawdopodobnie spragnionych rozlewu krwi. Już miałem schylić się po
moją torbę i skrzypce, kiedy poczułem na ramieniu uścisk ręki. Z ciekawości
odwróciłem się w tamtą stronę. – Ej, co
ty-
Zanim się spostrzegłem, jego druga dłoń zaciśnięta w pięść
wylądowała na mojej twarzy. Zachwiałem się, ale utrzymałem na nogach. Poczułem
okropną falę ciepła i zimna, zaraz po niej po mojej twarzy rozlała się fala
bólu. Złapałem się odruchowo za nos, który mnie bolał najbardziej. Ciekła z
niego obwicie krew. Thomas stał przede mną z zakrwawioną prawą pięścią, z tłumu
wyrwały się okrzyki zachęcające do walki oraz doping.
– I co teraz, Walker? – zapytał, przeskakując z nogi na nogę
w pozycji gardy. – Oddasz, lamusie, czy uciekniesz?
– Jesteś żałosny – wycharkałem. Krew spływała mi do gardła,
a krwotok się wzmagał. – Bójka nie przyniesie ci szacunku.
– Ale tobie przyniesie wstyd. – Uśmiechnął się z pewnością
siebie. W tłumie kilka osób zaczęło skandować jego imię.
– Rób co musisz, baw się póki możesz – powiedziałem z
trudem. Poczułem metaliczny smak krwi spływający po moim gardle. Musiałem
szybko coś z tym zrobić. – Ale daj mi w końcu spokój.
Podniosłem swoje rzeczy z podłogi i przebiłem się przez
buczący na mnie tłum. Szybko ruszyłem w stronę łazienki, żeby pozbyć się krwi.
Bałem się, że krew ubrudzi moje ubranie i będę miał przez to więcej problemów w
domu.
Na szczęście łazienka była tylko kawałek od drzwi
wyjściowych ze szkoły. Była jasna i higieniczna, bez zbędnych ozdób czy
bezsensownych gadżetów. Na białych kafelkach na całej długości wisiało lustro,
a pod nim ustawiono trzy umywalki. Za następnymi drzwiami było kilka kabin i
pisuarów.
Odkręciłem wodę i zacząłem zmywać z twarzy oraz dłoni krew.
Za każdym razem kiedy płukałem ręce, woda w białej umywalce przybierała kolor
syropu malinowego zostawiając smugi na ceramice. Krople wody pryskały po całej
łazience zostawiając czerwone ślady. Po dobrych pięciu minutach poczułem, że
krew została zmyta. Dopiero wtedy odważyłem się spojrzeć w lustro.
Twarz nie wyglądała źle, jednak widać było, że ktoś mnie
uderzył. U nasady miałem rozciętą skórę, z której wciąż sączyła się
jasnoczerwona krew. Jednak nos nie wyglądał na złamany. Dotknąłem niechętnie,
najdelikatniej jak potrafiłem, kości, żeby upewnić, czy jest w jednym kawałku.
Wybadałem powoli odpowiednie miejsce, kilka razy sycząc z bólu, ale nos był w
jednym kawałku. Złapałem palcami skrzydełka nosa i wyrwałem kilka ręczników
papierowych, na wszelki wypadek, jeżeli krwotok by się odnowił.
Nie mogłem uwierzyć, że Thomas uderzył. Zawsze nasze
sprzeczki kończyły się kilkoma gorzkimi słowami, jednak nigdy nie dochodziło do
rękoczynów. Pomimo faktu, że nie pałaliśmy do siebie nigdy sympatią, nie
wyrządziliśmy sobie nigdy krzywdy. W pierwszej klasie wielokrotnie miałem
ochotę mu przyrżnąć, ale powstrzymywałem swoją złość. Nie miałem pojęcia, że
potrafił się posunąć do takich czynów. Nigdy nie był agresywny.
Porwałem ręczniki w paski i skręciłem dwa, żebym mógł je
wsadzić do nosa. Mimo, że bolało, musiałem jakoś zabezpieczyć się przed
kolejnym krwawieniem, a nie mogłem cały dzień trzymać się za nos. Nowy Jork był
niezwykle tolerancyjny, jednak coś takiego wzbudziłoby podejrzenia wielu
przechodniów.
Ubrałem porządnie płaszcz oraz przepasałem w poprzek futerał
ze skrzypcami i torbę na nuty. Ostatni raz rzuciłem okiem na moje lustrzane
odbicie. Poprawiłem potargane włosy i mój prowizoryczny opatrunek. Podniosłem
kołnierz i ruszyłem w stronę wyjścia, żeby ostatecznie wyjść z tej szkoły.
Na zewnątrz powitało mnie słoneczne popołudnie. Wiatr
delikatnie powiewał niosąc ze sobą zapach nadchodzącej wiosny. Światło
rozszczepiało się na szklanych powierzchniach drapaczy chmur nadając im
pięknego pomarańczowego koloru. Para unosząca się nieustannie ze studzienek
kanalizacyjnych nadawała uroku temu krajobrazowi.
Za bramą akademii skręciłem w lewo, próbując się wmieszać w
tłum zmęczonych pracą nowojorczyków. Strumień ludzi zmierzał w stronę wejścia
do metra, jednak dzisiaj nie miałem najmniejszego zamiaru wrócić do domu zanim
będzie całkiem ciemno. Do tego po wczorajszej kłótni rodziców atmosfera była
niezwykle gęsta.
Ich powodem była przyszła edukacja Emmy. Mama obstawała za
normalną, oczywiście prywatną, szkołą, a ojciec chciał ją dalej uczyć w domu.
Koniec końców moja siostra spędziła cały wieczór w moim pokoju, podskakując na
każdy głośniejszy odgłos kłótni. Miałem nadzieję, że jej zajęcia z języka
norweskiego dzisiaj się trochę przedłużą i nie wróci do domu przede mną.
Uznałem, że spacer po Manhattanie będzie najlepszym
wyjściem. Nowy Jork był pełen niezwykłych miejsc, czasem uroczych, a czasem
przerażających. Za każdym razem kiedy wypuszczałem się w miasto znajdowałem
nowe, nietypowe miejsce. Czasami udawało mi się też trafić na występy grup
artystycznych albo zwykłych ulicznych malarzy, tworzących niezwykłe murale albo
graffiti.
Idąc zatłoczoną ulicą pośród odgłosów powoli sunących kół
oraz sporadycznych klaksonów, poczułem w kieszeni wibracje. Wyjąłem z niej
telefon, żeby zobaczyć od kogo to wiadomość. W moim umyśle pojawiła się już
myśl, kto mógł wybrać moment, kiedy jestem w tak parszywym nastroju. Kiedy
spojrzałem na ekran, moje przypuszczenia sprawdziły się.
Rzuciły się dzisiaj na
mnie wszystkie harlequiny, które wczoraj ustawiałem. A to wszystko przez
Ciebie! Kazałeś mi być dla nich miłym! I co teraz?!
Wiadomość była od Bezimiennego. Chłopak jakimś cudem
wyciągnął mój numer od Marry i od kilku tygodni bombardował mnie różnymi
SMSami, najczęściej bez większego sensu. Często z nim pisałem, ponieważ jego
życie było kompletnie inne od mojego. W dodatku był jedną z tych niewielu osób,
z którymi rozmowa nie była dla mnie złym doświadczeniem. Miło było poznać
kogoś, z kim mogłem porozmawiać o trywialnych sprawach bez strachu, że zostanę
potraktowany z góry.
To coś Ty im takiego zrobił? Kazałem Ci tylko je poustawiać
alfabetycznie i odgiąć wszystkie kartki.
A nie miałem ich też
pocałować…?
Skąd ci się pojawił taki pomysł w głowie?
No bo mówiłeś coś o
delikatnym dotyku…
Nie takim! I teraz romanse mają przez ciebie traumę!
Ojej…
Zły dotyk boli całe życie, pamiętaj. Pogadam z Marry, żeby Ci obniżyła
za to pensję.
NIEEE!!!
Zawsze kiedy dostawałem od niego wiadomość zwrotną, na mojej
twarzy pojawiał się szczery uśmiech. Zazwyczaj, kiedy moje usta przybierały ten
wyraz, było to wyuczony, sztuczny grymas, który ćwiczyłem całe życie. Na
początku, żeby zaspokoić wymagania rodziców, teraz – żeby nie powodować
niepotrzebnych pytań. Póki się uśmiechałeś, nikt się o nic nie pytał. A do tego
ludzie lepiej odbierali twoje występy.
Do tej pory skupiałem się bardziej na odpisywaniu niż na
śledzeniu drogi. Jedynie kątem oka obserwowałem ludzi idących przede mną, żeby
się upewnić kiedy powinienem stanąć, a kiedy iść. Mimo, że mój ekran telefonu
zabsorbował mnie bardziej niż patrzenie na drogę, naliczyłem, że minąłem ok. 7
przecznic. Po chwili wolniejszego marszu rozejrzałem się po okolicy, w której
się znalazłem.
Mimo, że ta przecznica nie była daleko od mojej szkoły,
nigdy tu nie trafiłem. Wzdłuż ulicy stały ceglane kamienice, ubrudzone sadzą z
rur wydechowych samochodów. Czarne schody przeciwpożarowe przyczepione do ścian
od frontu sprawiały wrażenie krat w klatce dla ptaków. Cień rzucany przez wyższe
budynki utrzymywał ulicę w dziwnym półmroku pomimo mocnego słońca.
Poczułem, że mój nos staje się coraz cieplejszy. Wyjąłem
jeden z moich prowizorycznych opatrunków i zobaczyłem czerwoną ciecz na jego
powierzchni. Rozejrzałem się po okolicy, jednak nigdzie w zasięgu mojego wzroku
nie widziałem apteki czy nawet sklepu. Mój wzrok przykuł jedynie szyld z
czarnym kotem oraz podpisem „Café”. Ruszyłem w tamtą stronę nie do końca wiedząc,
co mogę tam zastać oprócz zwykłej kawiarni. Miałem nadzieję, że sprzedawano tam
mrożone napoje mimo wciąż odczuwalnej zimowej aury. Zimny okład mógłby mi pomóc
z obrzękiem.
Kiedy wszedłem do środka zadzwonił staromodny dzwonek, taki
jak w księgarni pana Thomsona. Jednak tutaj uderzył mnie zupełnie inny aromat,
który kojarzył się z opowieściami o domach babć. Kawa, herbata oraz ciepłe
ciasto wyjęte prosto z piekarnika. Wnętrze było dość duże, zastawione kanapami
oraz fotelami z różnych materiałów i o innym fasonie. Gdzieniegdzie stały
stoliki kawowe, będące przypadkowymi rzeczami jak szpula na kable czy drewniana
skrzynka. Tapeta również wydawała się zrządzeniem losu, beżowa w czerwone pasy,
jednak świetnie pasowała do tak nietypowego miejsca. Jednak co najbardziej mnie
zadziwiło w tym miejscu, to koty. Były wszędzie, łaszące się do klientów,
którzy czytali książki lub gazety albo popijali swoje napoje. Leżące na
kanapach lub w swoich domkach ustawionych przy ladzie. Kiedy się przyjrzałem
lepiej, zauważyłem jednego nicponia, który wspiął się na biblioteczkę z
książkami.
– Witam – przywitała mnie jakaś kobieta. Wyglądała na trochę
starszą od moich rodziców, jednak jej twarz była o wiele przyjaźniejsza. Ciemne
włosy miała związane w węzeł, a na nosie nosiła duże, okrągłe okulary w złotych
oprawkach. Miała na sobie staromodny fartuch pani domu w kratę. – W czym mogę ci
pomóc?
– Oh, właściwie to potrzebuję pomocy – wyznałem,
zakłopotany. Jedna ręka powędrowała automatycznie do włosów, a drugą wskazałem
na mój obity nos. Zawsze kiedy czułem się nieswojo drapałem się po głowie,
mając nadzieję, że się trochę odstresuję. – Czy mogę u pani kupić jakieś
mrożone napoje albo dostać trochę lodu?
– Bójka? – zapytała rozbawiona. Ruszyła w stronę kontuaru, a
ja ruszyłem zaraz za nią, mając nadzieję, że tego ode mnie oczekiwała. – Dwie
przecznice dalej jest apteka, jeżeli potrzebujesz jakiś opatrunków.
– Nie, tylko znów zaczyna mnie to boleć i lekko mi cieknie
krew – przyznałem się kobiecie, czochrając sobie włosy bez większego celu.
– Poczekaj tutaj chwilę – powiedziała i zniknęła za kurtyną
z koralików.
W tym czasie podszedł do mnie jeden z kotów, dachowiec w
szare pręgi. Zaczął się o mnie ocierać i postawił pionowo swój ogon. Schyliłem
się, aby móc go pogłaskać. Dopiero, kiedy się zniżyłem i lepiej mu się przyjrzałem, zauważyłem, że ma tylko trzy nogi. Mimo wszystko przykładał swój
łepek do mojej ręki, żebym go głaskał. Delikatnie przeciągnąłem ręką po jego
miękkim futrze. Wydał z ciebie pomruk zadowolenia, dalej się do mnie łasząc.
– Niezwykle ufne zwierze – usłyszałem głos, jednak nie
należał on do kobiety, która mnie powitała. – Mimo, że to przez ludzką głupotę
stracił łapkę, wciąż potrzebuje naszego towarzystwa.
Podniosłem głowę i zobaczyłem przed sobą czarnoskórą
dziewczynę, która również przykucnęła. Włosy miała zawiązane w turban z
wielokolorowej tkaniny, a na szyi dojrzałem wiele wisiorków. Dzięki temu, że
była tak blisko mogłem dojrzeć, że miała intensywnie zielone oczy. Ona też na
mnie spojrzała, a jej oczy zmniejszyły się do małych szparek.
– Albo kompletnie nie umiesz się bić, albo brzydzisz się
przemocą – stwierdziła z poważną miną naukowca po dłuższej chwili badania mojej
twarzy wzrokiem. – Które to prawda?
– Ugh, z każdego po trochu – przyznałem, po raz kolejny, zakłopotany.
Dziewczyna się podniosła z kolan, więc ja zrobiłem to samo, czując, że
powinienem. Kiedy staliśmy, mogłem dostrzec, że jest ode mnie niższa o całą
głowę, a jej ciało ma wiele krągłości. –
Miałem po prostu pecha.
– Każdy tak mówi – powiedziała i mrugnęła do mnie okiem.
Wychyliła się, żeby mogła zobaczyć co mam na plecach. – I do tego jesteś
skrzypkiem. Najwyraźniej twoje ręce są dla ciebie ważniejsze niż sina twarz.
– Coś w tym jest – odpowiedziałem, wzruszając ramionami w
geście obojętności. Zastanawiałem się, gdzie podziała się sprzedawczyni,
ponieważ moje stopery robiły się coraz bardziej mokre. Musiałem jak najszybciej
temu zaradzić, inaczej utopię się we własnej krwi.
– Co jesteś taki małomówny? – zapytała siadając na obrotowym
krześle przy kontuarze. Zakręciła się kilka razy przy okazji patrząc na mnie z
miną ciekawskiego dziecka. – Zawstydziłam cię czy coś?
– Nie – mruknąłem. Mój głos miał dziwną barwę, kiedy mówiłem
przez nos. – Po prostu czuję się niekomfortowo przez ten głupi nos.
– Pamiętaj, to dzięki niemu żyjesz – powiedziała
ostrzegawczym tonem machając palcem w ostrzegawczym geście, niczym rodzic
karcący dziecko. – Nie obrażaj go.
– Za późno.
W tym momencie firanka z koralików zadzwoniła, a zza niej
wychynęła sprzedawczyni. Niosła apteczkę pierwszej pomocy oraz lód w kompresie,
który był we wzór w koty. Na rękach miała już ubrane żółte rękawice do zmywania
naczyń.
– Chodź tutaj chłopaku, opatrzę cię – powiedziała stawiając
sprzęt na kontuarze. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę pamiętam ze szkoły…
– Tylko pamiętaj, nic za darmo – wtrąciła się murzynka patrząc się na mnie wielkimi oczami.
– Noemi, pomóc innym zawsze powinna być odruchowa. – Kobieta
dała reprymendę dziewczynie. – A jeżeli się odwdzięczają, to już inna kwestia.
Siadaj tutaj, chłopcze.
Usiadłem na kanapie w miejscu, które wskazała mi kobieta.
Złapała mnie za brodę i co jakiś czas zmieniała pozycję mojej głowy. Wyjęła
moje prowizoryczne opatrunki, od razu wyrzucając je do kosza. Obmyła mi
śluzówkę wodą, a później, tym razem z gazików, zrobiła mi opatrunki. Na
rozcięcie na nosie przykleiła szew w plastrze. Potem pozbierała swoje rzeczy i
rzuciła mi woreczek z lodem. Złapałem go jedną ręką.
– I trzymaj go na nocie przynajmniej z kwadrans –
powiedział, również dając mi reprymendę. – Może jeszcze uchronimy twoja
buziulkę przed okropnym siniakiem.
– Dziękuję pani bardzo – powiedziałem z ulgą, przykładając
zimny kompres na twarz. – Jak mogę się pani odwdzięczyć?
– O tym zaraz, chłopaku. Najpierw musisz potrzymać ten
okład. A ty, Noemi, miałaś chyba dla mnie robić szkice moich kotów, co?
– Tak jest, pani Smith – powiedziała dziewczyna udając, że
salutuje. Nadęła klatkę piersiową i robiąc wielkie kroki ruszyła w stronę swojego
stolika. Dopiero zauważyłem, że był on cały zastawiony ołówkami, kredkami oraz
pędzlami. Obok kanapy, na której usiadła Noemi, stała wielka, czarna teczka.
Sprzedawczyni z miną bezradności i rozbawienia wróciła na zaplecze, aby odnieść
apteczkę.
Chłód z woreczka powoli uśmierzył mój ból. Mimo uczucia
odrętwienia zdrowych części twarzy, było mi z tym dobrze. Zimno wnikało w mój
nos i zabierało te nieprzyjemne uczucie tępego uderzenia. Mimo, że wciąż
musiałem oddychać przez usta, mój nos znów wydawał się taki sam jak przed
uderzeniem. Po kilku chwilach, kiedy zacząłem się odprężać i zapominać o
nieznośnym bólu, szary pręgusek, którego głaskałem wcześniej, wskoczył do mnie
na kolana. Ułożył się w kulkę, kilka razy ubijając sobie miejsce łapkami. Za
chwilę, tak jak ja, uleciał w stan błogiego otępienia.
Kobieta pojawiła się po jakimś czasie z powrotem. Miała już
się do mnie dosiąść, kiedy do kawiarni przyszedł nowy klient. Pani Smith
przywitała gościa i wzięła od niego zamówienie. Mężczyzna w podeszłym wieku
usiadł pod oknem na wielkim fotelu uszaku. Po mniej niż minucie, na kolanach
starszego pana zjawił się kot, cały biały z błękitną wstążką na szyi.
Dopiero kiedy się odprężyłem, a kot, który mruczał na moich
kolanach przestał domagać się więcej pieszczot, usłyszałem w tle muzykę. Mimo,
że nie była ona głośna, była bardzo dobrej jakości. Delikatne nuty starych
popowych ballad świetnie pasowały do tego miejsca nadając mu jedyny w swoim rodzaju
klimat, naprawdę nietypowy, nawet jak na to miasto.
Dźwięk talerzyka oraz kubka stawianych na stoliku obudził
mój przysypiający umysł. Pani Smith podała mi wielki kubek herbaty oraz kawałek
szarlotki, który postawiła na szklanej powierzchni przede mną. Kobieta usiadła
obok mnie na kanapie, wycierając ręce w fartuch, a później je rozciągając.
Głośno westchnęła, ale na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– U mnie w lokalu działa zasada wymiany – powiedziała
kobieta z leniwym uśmiechem na twarzy. – Ja ci coś daję od siebie, a ty mi się
rewanżujesz. Nie zawsze twoje albo moje towary będą sobie równoważne, ale liczy
się dobra wola. Co możesz mi ofiarować w zamian za opatrzenie ran i kawałek
ciasta?
– Nie wiem – przyznałem szczerze. W głowie poszukiwałem
jakiegoś pomysłu. – Jedyne, czym mogę się pani zrewanżować to gra na
instrumencie.
– Świetnie! – powiedziała uradowana kobieta, a jej oczy się
zaiskrzyły. – Na czym grasz, chłopcze?
– Teraz mam ze sobą jedynie skrzypce – wyznałem. – Ale
potrafię grać jeszcze na kilku innych.
– Cudownie! – Ucieszyła się kobieta. Wzięła ode mnie mój
okład, który już zamienił się w wodę. – To bierz skrzypce i do roboty!
Dopiero wtedy przypomniałem sobie o ich upadku ze schodów.
Przez ten atak Toma kompletnie wyleciało mi to z głowy. Podniosłem szybko z
ziemi mój pokrowiec i otworzyłem metalowe klamry. Drżącymi rękami podniosłem
wieko, bojąc się co mogę tam zobaczyć. Kiedy kobieta zauważyła, w jakim tępie
robię te rzeczy, powiedziała:
– Spokojnie, chłopaku, nie spiesz się tak.
W odpowiedzi pokręciłem jedynie głową biorąc delikatnie w
ręce mój ukochany instrument. Na szczęście, był cały. Nie połamał się ani jeden
element. Struny były całe, a jedyną szkodą, jakie wyrządziło to wydarzenie moim
skrzypcom było to, że nie były nastrojone. Zbadałem je i odpowiednio przekręciłem
pokrętła tak, aby dźwięki były czyste. Kiedy byłem pewien, że instrument jest
gotowy, zwróciłem się do pani Smith.
– Jaki utwór chciałaby pani usłyszeć? – zapytałem podnosząc
się z miękkiej kanapy. Wyjąłem smyczek z pokrowca i delikatnie przejechałem po
powierzchni strun, aby sprawdzić, czy i on jest cały.
– Coś ładnego – odpowiedziała, rozsiadając się na kanapie. –
Ale nie typową klasykę. Mozart i Bach to za dużo dla moich kotów. – Podniosła ręce
w pojednawczym geście. – Sprawdzałam.
Kiwnąłem głową. W moim umyśle starałem się znaleźć odpowiedni
utwór, który mógł pasować do tego dziwnego miejsca. Po kilku chwilach wahań i
odrzuceniu wielu możliwości, wybrałem utwór Cohena. Wielu ludzi go znało, a
spośród muzyki popularnej, którą potrafiłem zagrać, ten chyba lubiłem
najbardziej. Mimo swojego smutnego i melancholijnego charakteru, naprawdę za
nim przepadałem.
Kiedy ja się biłem z myślami, pani Smith poszła na zaplecze,
aby wyłączyć muzykę, która do tej pory sączyła się z głośników. Potem zabrała
głos i zapowiedziała mojej widowni, Noemi oraz dziadkowi i dwóm babciom, że
zagram dla nich utwór. Stanąłem w najbardziej widocznym miejscu, tam gdzie
przed chwilą stała sprzedawczyni, powitany delikatnymi brawami. Przyłożyłem
brodę do podbródka i przeciągnąłem smyczkiem po strunach, wydobywając pierwsze
dźwięki.
Zacząłem grać nuty, które już od dawna znałem na pamięć. To
była jedna z pierwszych melodii, których się nauczyłem. Zazwyczaj miałem grać
ten utwór na spotkaniach rodzinnych, aby moi rodzice mogli się mną pochwalić
przed krewnymi. Jednak z czasem, kiedy zrozumiałem tekst, sam też polubiłem ten
utwór. Jego wersja grana na skrzypcach zawsze pozwalała mi się pozbyć
skumulowanych, złych emocji, które zbierały się we mnie.
Kochałem grać. Grając, czułem się wolny od wszystkiego. W
końcu mogłem uciec gdzieś, gdzie nie musiałem się przejmować jak zachować się wśród
innych. Mogłem jedynie myśleć o muzyce. O nutach, o akordach, o odpowiednich
pociągnięciach smyczkiem. Mój umysł stawał się kompletnie pusty, zajęty jedynie
przez przemożną chęć grania bez końca. Grałem, pozbywając się wszystkiego co
niepotrzebne. Jednak czasami czułem się nieswojo przez to, że uzewnętrzniałem wszystkie
moje żale i problemy w ten sposób. Publiczność odbierała to zawsze
entuzjastycznie, ale dla mnie byli oni przeszkodą. Gra na skrzypcach była moim
przyjacielem, powiernikiem, który znał moje sekrety. Ci ludzie to niszczyli.
Kiedy utwór dobiegł końca, a ja zdjąłem skrzypce z lewego
ramienia, pomieszczenie zaległo w kompletnej ciszy. Wpatrywało się we mnie 6
ludzkich par oczu i około 30 par zwierzęcych. Wszyscy milczeli. Ukłoniłem się,
tak jak uczono mnie od wielu lat. Dopiero wtedy pojawiły się oklaski,
delikatne, wciąż jakby niepewne.
Tylko jedne wybiły się ponad wszystkie, pewne i energiczne.
Spojrzałem w tamtą stronę, a zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Wiedziałem,
że skończył pracę jakiś czas temu, w końcu z nim pisałem. Ale co on robi tak
daleko od Brooklinu? Czemu wybrał sobie akurat tę kawiarnię spośród tysięcy
innych? I to w momencie, kiedy grałem.
W drzwiach stał Bezimienny.
Jejciu, to opowiadanie zbytnio mnie wciąga~
OdpowiedzUsuńStrasznie polubiłam Twój styl pisania :D
Nowy szablon - bomba!
Ostatnia scena po prostu opętała moje serce - nie spierz tego! ^w^
Teraz tylko jeszcze czekam na zakładkę z bohaterami i oczywiście następne rozdziały :D
Życzę mnóstwo weny!
Cieszę się, że Ci się podoba. :>
UsuńPostaram się napisać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, ale zobaczymy co z tego wyjdzie.
Jejku, dodane w moje urodziny <3
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne!
Trafiłam. :D
UsuńHej :). Właśnie przeczytałam wszystkie Twoje rozdziały i naprawdę się wciagnęłam. Żałuję, że nie ma niczego więcej, już nie mogę się doczekać!
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa, jak rozwinie się relacja Rob-Cath-ojciec. Skoro Robert przyprowadził "nieodpowiednią" dziewczynę wg standardów ojca do domu, to chyba faktycznie myśli o niej poważnie.
Bardzo polubiłam Willa, wydaje się taki niewinny i bardzo zagubiony. I samotny. Wydaje mi się, że właśnie w tym rozdziale pojawiła się ta samotność, no i w poprzednim, gdy poczuł taką swobodę przy Marry i Bezimiennym. Właśnie, Bezimienny - to jest bardzo, ale to bardzo ciekawa kwestia. Przyznam szczerze, że przyszła mi taka cukierkowa myśl, że Will da mu imię i będzie super <3 :D. Ale jestem ciekawa, co będzie dalej. Naprawdę się wciągnęłam.
Pozdrawiam i w wolnej chwili zapraszam do siebie,
http://unicestwienie.blogspot.com
Cieszę się, że Ci się spodobały moje wypociny! :D Liczę, że zostaniesz tutaj na dłużej i dalej będziesz śledziła losy mojej ekipy.
UsuńZ chęcią zajrzę na Twojego bloga i postaram się zostawić po sobie ślad.
Cześć! Przepraszam, że z takim opóźnieniem, ale ostatnio nie mam ochoty czytać nic na blogspocie. >.< Mimo to, żyję!
OdpowiedzUsuńPodoba mi się, jak piszesz, chociaż zdarzają Ci się powtórzenia. Takie drobne, ale są.
Serce mi normalnie stanęło, jak mu te skrzypce wypadły! To nie to, co mój klarnet, ile on razy przywalił w ścianę... >.< (Oczywiście w futerale. xD)
A szkoda, że nie oddał podczas bójki. :< Uwielbiam czytać opisy walk i zawsze ubolewam, jak jakaś za szybko się skończy.
Łał! Ja bym się nie odważyła tak podejść i powiedzieć, że potrzebuję czegoś zimnego. A co dopiero zagrać... Brrr...
A ten Bezimienny. To się nazywa wyczucie! Jako że to opowiadanie, to na pewno ma ukryte znaczenie...
Nie wiem, od kiedy jest ten opis z boku, ale się boję... "o tematyce zauroczenia dwójki chłopaków" Nie lubię takich tematów. >.< (I tak, zawsze najpierw zaczynam czytać opowiadanie w internecie, a potem opis.) No, ale bardzo podoba mi się wątek muzyczny, co jest przecież tak trudno zauważyć. Zostanę tak długo, jak będę w stanie. ^.^
Tymczasem weny życzę! :D
Jak ja chcę już następny rozdzial. Kiedy on BD.?
OdpowiedzUsuń