środa, 8 lipca 2015

Rozdział 4

Herbata z cytryną i szarlotka

 – Will, skoncentruj się. – Głos pana Hatkingsa wyrwał mnie z mojego normalnego otępienia na lekcjach łaciny. Nauczyciel stał obok mojej ławki i patrzył na mnie wyjątkowo znużonym wzrokiem. Jego jasna koszula była potargana, a krawat niechlujnie zawiązany. Dodatkowo zapach kawy unosił się wokół niego niczym dziwna aura. Wory pod oczami wskazywały, że się dzisiaj nie wyspał. – Chociaż udawaj, że ci zależy na tej lekcji.

Odchrząknąłem i podniosłem się z przedramienia. Bąknąłem jakieś przeprosiny i udawałem, że czytam podręcznik. Nauczyciel przez chwilę stał nade mną, jednak po chwili zrezygnował i z głośnym westchnięciem wrócił do prowadzenia lekcji. Spojrzawszy na resztę klasy zauważyłem, że nie tylko ja przysypiałem.

Minęło już pół miesiąca od Śniegokalipsy. Od tamtego czasu na Manhattan zawitało o wiele cieplejsze powietrze, które rozgrzewało zmarzniętych nowojorczyków. Z dnia na dzień na ulicach widziałem ludzi, którzy porzucali ciepłe, puchate kurty na rzecz lżejszych płaszczyków. Słońce stało nad horyzontem coraz dłużej, oświetlając moją drogę powrotną do domu po szkole.

Natomiast w szkole powoli pojawiały się pierwsze wzmianki o egzaminach końcowych oraz projektach zaliczeniowych na koniec roku. Co jakiś czas na korytarzach można było usłyszeć na ten temat kilka słów. Najczęściej wszyscy to bagatelizowali usprawiedliwiając się jeszcze bardzo dużą ilością czasu. Jednak ja zaczynałem powoli czuć niepokój.

Podręcznik od łaciny był grubą książką, która została zapisana niewielką czcionką. Po chwili gapienia się bez większego entuzjazmu, literki zaczęły się rozmywać. Mimo, że wielokrotnie mrugałem, za każdym razem kiedy dłużej przyglądałem się zapisanemu tekstowi, moje oczy odmawiały posłuszeństwa.

Chichot dobiegający z rzędu obok przykuł moją uwagę. Skierowałem wzrok w tamtą stronę i zobaczyłem Thomasa Perkinsa zasłaniającego usta ręką, powstrzymującego się od śmiechu. Thamara Schwartz, która siedziała przed Thomasem, spojrzała na mnie przelotnie i znów wybuchła niemym rechotem. Nie wiedząc o co chodzi, wróciłem do udawania, że czytam podręcznik.

– Ej, Walker. – Głośny szept Thomasa zwrócił moją uwagę. Rudy chłopak patrzył na mnie z grymasem zwycięzcy. – Podobno znów dostałeś zjebę od Lawrence na próbie.

– A nawet jeśli, to co? – zapytałem cicho, znudzony jego zachowaniem.

– Nic, po prostu w końcu zwolniło się miejsce pupilka – odpowiedział chłopak. – Już chyba żaden nauczyciel cię tu nie lubi.

– Będę musiał sobie z tym jakoś radzić – stwierdziłem bez większego zainteresowania.

– Ej, koleś, co ci? – zapytał zdziwiony. – Normalnie już byś płakał gdzieś w kącie czy coś.

– Tom, on ma dziewczynę – mruknęła cicho Thamara odchylając się do tyłu na krześle, żeby ją lepiej usłyszał. – Cały czas tylko z kimś pisze. Musi udawać, że jest męski i te sprawy.

– Ohoho, Walker. – Rude brwi chłopaka poszybowały w górę. – Zadziwiasz mnie ostatnio. Jeszcze trochę, a może staniesz się fajny.

– Tak, to moje największe marzenie – przyznałem ironicznie, kładąc głowę na złożonych rękach na ławce.

– Kurde, on serio się zmienił – zauważył David Jacobs, który siedział w rzędzie pod ścianą.

– No, aż dziw bierze – zgodził się zdziwiony Thomas.

– Pewnie mu zrobiła laskę, dlatego mu puściły zawory – zachichotała Thamara odrzucając czarne włosy.

Obrzydliwy śmiech, którym wybuchła cała grupa zwrócił uwagę nauczyciela. Pan Hatknings rzucił im spojrzenie, które prawdopodobnie miało być naganne. Jednak oni to zignorowali, dalej wypowiadając niezbyt przyjemne komentarze na mój temat. Jednak ja już dawno nie słuchałem ich bezsensownej paplaniny, znów przyglądając się maszerującym po ulicach ludziom.

Thomas nie przepadał za mną od kiedy trafiliśmy razem do pierwszej klasy. Zawsze znajdował coś, dzięki czemu mógł się ze mnie wyśmiewać. W pierwszej klasie był to aparat na zęby, w drugiej przyczepił się do mojego słownictwa, a później wynajdował coraz to bardziej kompromitujące sytuacje z mojego życia. Zazwyczaj wiązało się to z moimi porażkami na wszystkich możliwych polach – od muzyki po kontakty społeczne.

Jednak nawet jeśli wcześniej mnie to denerwowało czy w jakiś sposób bolało, teraz nic nie czułem w związku z jego zachowaniem. Nabijanie się z osób, które odstawały od reszty grupy było jego hobby od kiedy go poznałem. Najczęściej to ja byłem jego materiał do wymyślania różnego rodzaju prześmiewczych komentarzy. Jednak z czasem pomysły na upokorzenie mnie zaczęły się powtarzać, a ja przestałem cokolwiek odczuwać, kiedy słyszałem ich śmiech przechodząc obok na korytarzu.

Dzwonek oznajmił koniec lekcji. Dźwięk odsuwanych krzeseł zagłuszył pana Hatkingsa, który zadawał pracę domową. Zapisałem jej treść bez większego entuzjazmu i wyszedłem z klasy zmierzając w stronę szafki. Jak zwykle musiałem się przedrzeć przez wzmagający się strumień uczniów, którzy zmierzali ku wyjściu z budynku. Szybko przecisnąłem się między innymi osobami i ruszyłem dobrze mi znanym, pustym przejściem.

Przez okna wlewały się promienie słońca rozświetlające korytarz. Mimo, że budynek miał być nowoczesny i jasny, ten korytarz zawsze był najgorzej oświetlony. Inne budynki przysłaniały światło słoneczne, które powinno wpadać przez wielkie okna. Do tego rzadko zapalano tutaj światło, ponieważ prawie nikt z niego nie korzystał.

Na szczęście dzisiaj nikogo nie było przy mojej szafce. Bez większych problemów zabrałem z niej najpotrzebniejsze podręczniki oraz skrzypce. Zamknąłem z trzaskiem metalowe drzwiczki i ruszyłem w stronę wyjścia. W biegu ubrałem jasny prochowiec, zarzuciłem torbę w poprzek pleców. Kiedy znalazłem się znów wśród innych uczniów na schodach, byłem w trakcie przewieszania na plecach pokrowca ze skrzypcami. Akurat w momencie, kiedy podniosłem rękę aby je odpowiednio umocować, ktoś mnie potrącił. Futerał wyleciał mi z rąk i spadł na kamienną posadzkę holu wejściowego.

Serce przestało mi na chwilę bić. Przepchnąłem się miedzy jęczącymi uczniami, żeby jak najszybciej dotrzeć do instrumentu. Po drodze usłyszałem kilka wyzwisk oraz bluzg, jednak skrzypce były dla mnie ważniejsze niż dobre maniery. Szybko sięgnąłem po mój instrument zanim ktoś mógłby go bardziej pokiereszować. Zszedłem na bok, zdenerwowany, z zamiarem oceny straty jakie wyrządził mojemu instrumentowi ten wypadek.

– Co, Walker? – Głos Thomasa za moimi plecami mnie zaniepokoił. Odwróciłem się w jego stronę, a klapę pokrowca zatrzasnąłem. – Ktoś cię popchnął na schodach?

– To już się robi dziecinne, Tom – powiedziałem, stając z nim twarzą w twarz. Był ode mnie trochę wyższy, a przez jego patykowatą budowę ciała przypominał sekwoję. – Mógłbyś w końcu ogarnąć dupę i przyłożyć się do gry, a nie do denerwowania innych.

– Walker, dziecinny to jesteś ty. – Rudy chłopak uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Od tak dawna powinieneś był się nauczyć jak działa ten świat.

– Ten prawdziwy? – zapytałem unosząc brwi. – Czy ten w którym żyjesz?

– Coś dziwnie pyskaty się ostatnio zrobiłeś – mruknął z niebezpiecznym błyskiem w oku. – Może potrzebujesz małego przypomnienia, jakie mamy tutaj zasady?

– Twoje wymysły nie mogą być w żaden sposób uznane za zasady – odpowiedziałem. – Żyjesz w ułudzie, gdzie wydaje ci się, że masz jakąkolwiek władzę.

– Nie zgrywaj bohatera, Walker – warknął, zakładając ramię na ramię.

– Mam po prostu dość twojego infantylnego zachowania – mruknąłem. Odwróciłem się od niego plecami, żeby pozbierać moje rzeczy i wyjść w końcu ze szkoły. Wtedy dostrzegłem, że wokół nas zebrała się spora grupka uczniów, prawdopodobnie spragnionych rozlewu krwi. Już miałem schylić się po moją torbę i skrzypce, kiedy poczułem na ramieniu uścisk ręki. Z ciekawości odwróciłem się w tamtą stronę.  – Ej, co ty-

Zanim się spostrzegłem, jego druga dłoń zaciśnięta w pięść wylądowała na mojej twarzy. Zachwiałem się, ale utrzymałem na nogach. Poczułem okropną falę ciepła i zimna, zaraz po niej po mojej twarzy rozlała się fala bólu. Złapałem się odruchowo za nos, który mnie bolał najbardziej. Ciekła z niego obwicie krew. Thomas stał przede mną z zakrwawioną prawą pięścią, z tłumu wyrwały się okrzyki zachęcające do walki oraz doping.

– I co teraz, Walker? – zapytał, przeskakując z nogi na nogę w pozycji gardy. – Oddasz, lamusie, czy uciekniesz?

– Jesteś żałosny – wycharkałem. Krew spływała mi do gardła, a krwotok się wzmagał. – Bójka nie przyniesie ci szacunku.

– Ale tobie przyniesie wstyd. – Uśmiechnął się z pewnością siebie. W tłumie kilka osób zaczęło skandować jego imię.

– Rób co musisz, baw się póki możesz – powiedziałem z trudem. Poczułem metaliczny smak krwi spływający po moim gardle. Musiałem szybko coś z tym zrobić. – Ale daj mi w końcu spokój.

Podniosłem swoje rzeczy z podłogi i przebiłem się przez buczący na mnie tłum. Szybko ruszyłem w stronę łazienki, żeby pozbyć się krwi. Bałem się, że krew ubrudzi moje ubranie i będę miał przez to więcej problemów w domu.

Na szczęście łazienka była tylko kawałek od drzwi wyjściowych ze szkoły. Była jasna i higieniczna, bez zbędnych ozdób czy bezsensownych gadżetów. Na białych kafelkach na całej długości wisiało lustro, a pod nim ustawiono trzy umywalki. Za następnymi drzwiami było kilka kabin i pisuarów.

Odkręciłem wodę i zacząłem zmywać z twarzy oraz dłoni krew. Za każdym razem kiedy płukałem ręce, woda w białej umywalce przybierała kolor syropu malinowego zostawiając smugi na ceramice. Krople wody pryskały po całej łazience zostawiając czerwone ślady. Po dobrych pięciu minutach poczułem, że krew została zmyta. Dopiero wtedy odważyłem się spojrzeć w lustro.

Twarz nie wyglądała źle, jednak widać było, że ktoś mnie uderzył. U nasady miałem rozciętą skórę, z której wciąż sączyła się jasnoczerwona krew. Jednak nos nie wyglądał na złamany. Dotknąłem niechętnie, najdelikatniej jak potrafiłem, kości, żeby upewnić, czy jest w jednym kawałku. Wybadałem powoli odpowiednie miejsce, kilka razy sycząc z bólu, ale nos był w jednym kawałku. Złapałem palcami skrzydełka nosa i wyrwałem kilka ręczników papierowych, na wszelki wypadek, jeżeli krwotok by się odnowił.

Nie mogłem uwierzyć, że Thomas uderzył. Zawsze nasze sprzeczki kończyły się kilkoma gorzkimi słowami, jednak nigdy nie dochodziło do rękoczynów. Pomimo faktu, że nie pałaliśmy do siebie nigdy sympatią, nie wyrządziliśmy sobie nigdy krzywdy. W pierwszej klasie wielokrotnie miałem ochotę mu przyrżnąć, ale powstrzymywałem swoją złość. Nie miałem pojęcia, że potrafił się posunąć do takich czynów. Nigdy nie był agresywny.

Porwałem ręczniki w paski i skręciłem dwa, żebym mógł je wsadzić do nosa. Mimo, że bolało, musiałem jakoś zabezpieczyć się przed kolejnym krwawieniem, a nie mogłem cały dzień trzymać się za nos. Nowy Jork był niezwykle tolerancyjny, jednak coś takiego wzbudziłoby podejrzenia wielu przechodniów.

Ubrałem porządnie płaszcz oraz przepasałem w poprzek futerał ze skrzypcami i torbę na nuty. Ostatni raz rzuciłem okiem na moje lustrzane odbicie. Poprawiłem potargane włosy i mój prowizoryczny opatrunek. Podniosłem kołnierz i ruszyłem w stronę wyjścia, żeby ostatecznie wyjść z tej szkoły.

Na zewnątrz powitało mnie słoneczne popołudnie. Wiatr delikatnie powiewał niosąc ze sobą zapach nadchodzącej wiosny. Światło rozszczepiało się na szklanych powierzchniach drapaczy chmur nadając im pięknego pomarańczowego koloru. Para unosząca się nieustannie ze studzienek kanalizacyjnych nadawała uroku temu krajobrazowi.

Za bramą akademii skręciłem w lewo, próbując się wmieszać w tłum zmęczonych pracą nowojorczyków. Strumień ludzi zmierzał w stronę wejścia do metra, jednak dzisiaj nie miałem najmniejszego zamiaru wrócić do domu zanim będzie całkiem ciemno. Do tego po wczorajszej kłótni rodziców atmosfera była niezwykle gęsta.

Ich powodem była przyszła edukacja Emmy. Mama obstawała za normalną, oczywiście prywatną, szkołą, a ojciec chciał ją dalej uczyć w domu. Koniec końców moja siostra spędziła cały wieczór w moim pokoju, podskakując na każdy głośniejszy odgłos kłótni. Miałem nadzieję, że jej zajęcia z języka norweskiego dzisiaj się trochę przedłużą i nie wróci do domu przede mną.

Uznałem, że spacer po Manhattanie będzie najlepszym wyjściem. Nowy Jork był pełen niezwykłych miejsc, czasem uroczych, a czasem przerażających. Za każdym razem kiedy wypuszczałem się w miasto znajdowałem nowe, nietypowe miejsce. Czasami udawało mi się też trafić na występy grup artystycznych albo zwykłych ulicznych malarzy, tworzących niezwykłe murale albo graffiti.

Idąc zatłoczoną ulicą pośród odgłosów powoli sunących kół oraz sporadycznych klaksonów, poczułem w kieszeni wibracje. Wyjąłem z niej telefon, żeby zobaczyć od kogo to wiadomość. W moim umyśle pojawiła się już myśl, kto mógł wybrać moment, kiedy jestem w tak parszywym nastroju. Kiedy spojrzałem na ekran, moje przypuszczenia sprawdziły się.

Rzuciły się dzisiaj na mnie wszystkie harlequiny, które wczoraj ustawiałem. A to wszystko przez Ciebie! Kazałeś mi być dla nich miłym! I co teraz?!

Wiadomość była od Bezimiennego. Chłopak jakimś cudem wyciągnął mój numer od Marry i od kilku tygodni bombardował mnie różnymi SMSami, najczęściej bez większego sensu. Często z nim pisałem, ponieważ jego życie było kompletnie inne od mojego. W dodatku był jedną z tych niewielu osób, z którymi rozmowa nie była dla mnie złym doświadczeniem. Miło było poznać kogoś, z kim mogłem porozmawiać o trywialnych sprawach bez strachu, że zostanę potraktowany z góry.

To coś Ty im takiego zrobił? Kazałem Ci tylko je poustawiać alfabetycznie i odgiąć wszystkie kartki.

A nie miałem ich też pocałować…?

Skąd ci się pojawił taki pomysł w głowie?
No bo mówiłeś coś o delikatnym dotyku…

Nie takim! I teraz romanse mają przez ciebie traumę!
Ojej…

Zły dotyk boli całe życie, pamiętaj. Pogadam z Marry, żeby Ci obniżyła za to pensję.
NIEEE!!!

Zawsze kiedy dostawałem od niego wiadomość zwrotną, na mojej twarzy pojawiał się szczery uśmiech. Zazwyczaj, kiedy moje usta przybierały ten wyraz, było to wyuczony, sztuczny grymas, który ćwiczyłem całe życie. Na początku, żeby zaspokoić wymagania rodziców, teraz – żeby nie powodować niepotrzebnych pytań. Póki się uśmiechałeś, nikt się o nic nie pytał. A do tego ludzie lepiej odbierali twoje występy.

Do tej pory skupiałem się bardziej na odpisywaniu niż na śledzeniu drogi. Jedynie kątem oka obserwowałem ludzi idących przede mną, żeby się upewnić kiedy powinienem stanąć, a kiedy iść. Mimo, że mój ekran telefonu zabsorbował mnie bardziej niż patrzenie na drogę, naliczyłem, że minąłem ok. 7 przecznic. Po chwili wolniejszego marszu rozejrzałem się po okolicy, w której się znalazłem.

Mimo, że ta przecznica nie była daleko od mojej szkoły, nigdy tu nie trafiłem. Wzdłuż ulicy stały ceglane kamienice, ubrudzone sadzą z rur wydechowych samochodów. Czarne schody przeciwpożarowe przyczepione do ścian od frontu sprawiały wrażenie krat w klatce dla ptaków. Cień rzucany przez wyższe budynki utrzymywał ulicę w dziwnym półmroku pomimo mocnego słońca.

Poczułem, że mój nos staje się coraz cieplejszy. Wyjąłem jeden z moich prowizorycznych opatrunków i zobaczyłem czerwoną ciecz na jego powierzchni. Rozejrzałem się po okolicy, jednak nigdzie w zasięgu mojego wzroku nie widziałem apteki czy nawet sklepu. Mój wzrok przykuł jedynie szyld z czarnym kotem oraz podpisem „Café”. Ruszyłem w tamtą stronę nie do końca wiedząc, co mogę tam zastać oprócz zwykłej kawiarni. Miałem nadzieję, że sprzedawano tam mrożone napoje mimo wciąż odczuwalnej zimowej aury. Zimny okład mógłby mi pomóc z obrzękiem.

Kiedy wszedłem do środka zadzwonił staromodny dzwonek, taki jak w księgarni pana Thomsona. Jednak tutaj uderzył mnie zupełnie inny aromat, który kojarzył się z opowieściami o domach babć. Kawa, herbata oraz ciepłe ciasto wyjęte prosto z piekarnika. Wnętrze było dość duże, zastawione kanapami oraz fotelami z różnych materiałów i o innym fasonie. Gdzieniegdzie stały stoliki kawowe, będące przypadkowymi rzeczami jak szpula na kable czy drewniana skrzynka. Tapeta również wydawała się zrządzeniem losu, beżowa w czerwone pasy, jednak świetnie pasowała do tak nietypowego miejsca. Jednak co najbardziej mnie zadziwiło w tym miejscu, to koty. Były wszędzie, łaszące się do klientów, którzy czytali książki lub gazety albo popijali swoje napoje. Leżące na kanapach lub w swoich domkach ustawionych przy ladzie. Kiedy się przyjrzałem lepiej, zauważyłem jednego nicponia, który wspiął się na biblioteczkę z książkami.

– Witam – przywitała mnie jakaś kobieta. Wyglądała na trochę starszą od moich rodziców, jednak jej twarz była o wiele przyjaźniejsza. Ciemne włosy miała związane w węzeł, a na nosie nosiła duże, okrągłe okulary w złotych oprawkach. Miała na sobie staromodny fartuch pani domu w kratę. – W czym mogę ci pomóc?

– Oh, właściwie to potrzebuję pomocy – wyznałem, zakłopotany. Jedna ręka powędrowała automatycznie do włosów, a drugą wskazałem na mój obity nos. Zawsze kiedy czułem się nieswojo drapałem się po głowie, mając nadzieję, że się trochę odstresuję. – Czy mogę u pani kupić jakieś mrożone napoje albo dostać trochę lodu?

– Bójka? – zapytała rozbawiona. Ruszyła w stronę kontuaru, a ja ruszyłem zaraz za nią, mając nadzieję, że tego ode mnie oczekiwała. – Dwie przecznice dalej jest apteka, jeżeli potrzebujesz jakiś opatrunków.

– Nie, tylko znów zaczyna mnie to boleć i lekko mi cieknie krew – przyznałem się kobiecie, czochrając sobie włosy bez większego celu.

– Poczekaj tutaj chwilę – powiedziała i zniknęła za kurtyną z koralików.

W tym czasie podszedł do mnie jeden z kotów, dachowiec w szare pręgi. Zaczął się o mnie ocierać i postawił pionowo swój ogon. Schyliłem się, aby móc go pogłaskać. Dopiero, kiedy się zniżyłem i lepiej mu się przyjrzałem, zauważyłem, że ma tylko trzy nogi. Mimo wszystko przykładał swój łepek do mojej ręki, żebym go głaskał. Delikatnie przeciągnąłem ręką po jego miękkim futrze. Wydał z ciebie pomruk zadowolenia, dalej się do mnie łasząc.

– Niezwykle ufne zwierze – usłyszałem głos, jednak nie należał on do kobiety, która mnie powitała. – Mimo, że to przez ludzką głupotę stracił łapkę, wciąż potrzebuje naszego towarzystwa.

Podniosłem głowę i zobaczyłem przed sobą czarnoskórą dziewczynę, która również przykucnęła. Włosy miała zawiązane w turban z wielokolorowej tkaniny, a na szyi dojrzałem wiele wisiorków. Dzięki temu, że była tak blisko mogłem dojrzeć, że miała intensywnie zielone oczy. Ona też na mnie spojrzała, a jej oczy zmniejszyły się do małych szparek.

– Albo kompletnie nie umiesz się bić, albo brzydzisz się przemocą – stwierdziła z poważną miną naukowca po dłuższej chwili badania mojej twarzy wzrokiem. – Które to prawda?

– Ugh, z każdego po trochu – przyznałem, po raz kolejny, zakłopotany. Dziewczyna się podniosła z kolan, więc ja zrobiłem to samo, czując, że powinienem. Kiedy staliśmy, mogłem dostrzec, że jest ode mnie niższa o całą głowę, a jej ciało ma wiele krągłości.  – Miałem po prostu pecha.

– Każdy tak mówi – powiedziała i mrugnęła do mnie okiem. Wychyliła się, żeby mogła zobaczyć co mam na plecach. – I do tego jesteś skrzypkiem. Najwyraźniej twoje ręce są dla ciebie ważniejsze niż sina twarz.

– Coś w tym jest – odpowiedziałem, wzruszając ramionami w geście obojętności. Zastanawiałem się, gdzie podziała się sprzedawczyni, ponieważ moje stopery robiły się coraz bardziej mokre. Musiałem jak najszybciej temu zaradzić, inaczej utopię się we własnej krwi.

– Co jesteś taki małomówny? – zapytała siadając na obrotowym krześle przy kontuarze. Zakręciła się kilka razy przy okazji patrząc na mnie z miną ciekawskiego dziecka. – Zawstydziłam cię czy coś?

– Nie – mruknąłem. Mój głos miał dziwną barwę, kiedy mówiłem przez nos. – Po prostu czuję się niekomfortowo przez ten głupi nos.

– Pamiętaj, to dzięki niemu żyjesz – powiedziała ostrzegawczym tonem machając palcem w ostrzegawczym geście, niczym rodzic karcący dziecko. – Nie obrażaj go.

– Za późno.

W tym momencie firanka z koralików zadzwoniła, a zza niej wychynęła sprzedawczyni. Niosła apteczkę pierwszej pomocy oraz lód w kompresie, który był we wzór w koty. Na rękach miała już ubrane żółte rękawice do zmywania naczyń.

– Chodź tutaj chłopaku, opatrzę cię – powiedziała stawiając sprzęt na kontuarze. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę pamiętam ze szkoły…

– Tylko pamiętaj, nic za darmo – wtrąciła się murzynka patrząc się na mnie wielkimi oczami.

– Noemi, pomóc innym zawsze powinna być odruchowa. – Kobieta dała reprymendę dziewczynie. – A jeżeli się odwdzięczają, to już inna kwestia. Siadaj tutaj, chłopcze.

Usiadłem na kanapie w miejscu, które wskazała mi kobieta. Złapała mnie za brodę i co jakiś czas zmieniała pozycję mojej głowy. Wyjęła moje prowizoryczne opatrunki, od razu wyrzucając je do kosza. Obmyła mi śluzówkę wodą, a później, tym razem z gazików, zrobiła mi opatrunki. Na rozcięcie na nosie przykleiła szew w plastrze. Potem pozbierała swoje rzeczy i rzuciła mi woreczek z lodem. Złapałem go jedną ręką.

– I trzymaj go na nocie przynajmniej z kwadrans – powiedział, również dając mi reprymendę. – Może jeszcze uchronimy twoja buziulkę przed okropnym siniakiem.

– Dziękuję pani bardzo – powiedziałem z ulgą, przykładając zimny kompres na twarz. – Jak mogę się pani odwdzięczyć?

– O tym zaraz, chłopaku. Najpierw musisz potrzymać ten okład. A ty, Noemi, miałaś chyba dla mnie robić szkice moich kotów, co?

– Tak jest, pani Smith – powiedziała dziewczyna udając, że salutuje. Nadęła klatkę piersiową i robiąc wielkie kroki ruszyła w stronę swojego stolika. Dopiero zauważyłem, że był on cały zastawiony ołówkami, kredkami oraz pędzlami. Obok kanapy, na której usiadła Noemi, stała wielka, czarna teczka. Sprzedawczyni z miną bezradności i rozbawienia wróciła na zaplecze, aby odnieść apteczkę.

Chłód z woreczka powoli uśmierzył mój ból. Mimo uczucia odrętwienia zdrowych części twarzy, było mi z tym dobrze. Zimno wnikało w mój nos i zabierało te nieprzyjemne uczucie tępego uderzenia. Mimo, że wciąż musiałem oddychać przez usta, mój nos znów wydawał się taki sam jak przed uderzeniem. Po kilku chwilach, kiedy zacząłem się odprężać i zapominać o nieznośnym bólu, szary pręgusek, którego głaskałem wcześniej, wskoczył do mnie na kolana. Ułożył się w kulkę, kilka razy ubijając sobie miejsce łapkami. Za chwilę, tak jak ja, uleciał w stan błogiego otępienia.

Kobieta pojawiła się po jakimś czasie z powrotem. Miała już się do mnie dosiąść, kiedy do kawiarni przyszedł nowy klient. Pani Smith przywitała gościa i wzięła od niego zamówienie. Mężczyzna w podeszłym wieku usiadł pod oknem na wielkim fotelu uszaku. Po mniej niż minucie, na kolanach starszego pana zjawił się kot, cały biały z błękitną wstążką na szyi.

Dopiero kiedy się odprężyłem, a kot, który mruczał na moich kolanach przestał domagać się więcej pieszczot, usłyszałem w tle muzykę. Mimo, że nie była ona głośna, była bardzo dobrej jakości. Delikatne nuty starych popowych ballad świetnie pasowały do tego miejsca nadając mu jedyny w swoim rodzaju klimat, naprawdę nietypowy, nawet jak na to miasto.

Dźwięk talerzyka oraz kubka stawianych na stoliku obudził mój przysypiający umysł. Pani Smith podała mi wielki kubek herbaty oraz kawałek szarlotki, który postawiła na szklanej powierzchni przede mną. Kobieta usiadła obok mnie na kanapie, wycierając ręce w fartuch, a później je rozciągając. Głośno westchnęła, ale na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– U mnie w lokalu działa zasada wymiany – powiedziała kobieta z leniwym uśmiechem na twarzy. – Ja ci coś daję od siebie, a ty mi się rewanżujesz. Nie zawsze twoje albo moje towary będą sobie równoważne, ale liczy się dobra wola. Co możesz mi ofiarować w zamian za opatrzenie ran i kawałek ciasta?

– Nie wiem – przyznałem szczerze. W głowie poszukiwałem jakiegoś pomysłu. – Jedyne, czym mogę się pani zrewanżować to gra na instrumencie.

– Świetnie! – powiedziała uradowana kobieta, a jej oczy się zaiskrzyły. – Na czym grasz, chłopcze?

– Teraz mam ze sobą jedynie skrzypce – wyznałem. – Ale potrafię grać jeszcze na kilku innych.

– Cudownie! – Ucieszyła się kobieta. Wzięła ode mnie mój okład, który już zamienił się w wodę. – To bierz skrzypce i do roboty!

Dopiero wtedy przypomniałem sobie o ich upadku ze schodów. Przez ten atak Toma kompletnie wyleciało mi to z głowy. Podniosłem szybko z ziemi mój pokrowiec i otworzyłem metalowe klamry. Drżącymi rękami podniosłem wieko, bojąc się co mogę tam zobaczyć. Kiedy kobieta zauważyła, w jakim tępie robię te rzeczy, powiedziała:

– Spokojnie, chłopaku, nie spiesz się tak.

W odpowiedzi pokręciłem jedynie głową biorąc delikatnie w ręce mój ukochany instrument. Na szczęście, był cały. Nie połamał się ani jeden element. Struny były całe, a jedyną szkodą, jakie wyrządziło to wydarzenie moim skrzypcom było to, że nie były nastrojone. Zbadałem je i odpowiednio przekręciłem pokrętła tak, aby dźwięki były czyste. Kiedy byłem pewien, że instrument jest gotowy, zwróciłem się do pani Smith.

– Jaki utwór chciałaby pani usłyszeć? – zapytałem podnosząc się z miękkiej kanapy. Wyjąłem smyczek z pokrowca i delikatnie przejechałem po powierzchni strun, aby sprawdzić, czy i on jest cały.

– Coś ładnego – odpowiedziała, rozsiadając się na kanapie. – Ale nie typową klasykę. Mozart i Bach to za dużo dla moich kotów. – Podniosła ręce w pojednawczym geście. – Sprawdzałam.

Kiwnąłem głową. W moim umyśle starałem się znaleźć odpowiedni utwór, który mógł pasować do tego dziwnego miejsca. Po kilku chwilach wahań i odrzuceniu wielu możliwości, wybrałem utwór Cohena. Wielu ludzi go znało, a spośród muzyki popularnej, którą potrafiłem zagrać, ten chyba lubiłem najbardziej. Mimo swojego smutnego i melancholijnego charakteru, naprawdę za nim przepadałem.

Kiedy ja się biłem z myślami, pani Smith poszła na zaplecze, aby wyłączyć muzykę, która do tej pory sączyła się z głośników. Potem zabrała głos i zapowiedziała mojej widowni, Noemi oraz dziadkowi i dwóm babciom, że zagram dla nich utwór. Stanąłem w najbardziej widocznym miejscu, tam gdzie przed chwilą stała sprzedawczyni, powitany delikatnymi brawami. Przyłożyłem brodę do podbródka i przeciągnąłem smyczkiem po strunach, wydobywając pierwsze dźwięki.

Zacząłem grać nuty, które już od dawna znałem na pamięć. To była jedna z pierwszych melodii, których się nauczyłem. Zazwyczaj miałem grać ten utwór na spotkaniach rodzinnych, aby moi rodzice mogli się mną pochwalić przed krewnymi. Jednak z czasem, kiedy zrozumiałem tekst, sam też polubiłem ten utwór. Jego wersja grana na skrzypcach zawsze pozwalała mi się pozbyć skumulowanych, złych emocji, które zbierały się we mnie.

Kochałem grać. Grając, czułem się wolny od wszystkiego. W końcu mogłem uciec gdzieś, gdzie nie musiałem się przejmować jak zachować się wśród innych. Mogłem jedynie myśleć o muzyce. O nutach, o akordach, o odpowiednich pociągnięciach smyczkiem. Mój umysł stawał się kompletnie pusty, zajęty jedynie przez przemożną chęć grania bez końca. Grałem, pozbywając się wszystkiego co niepotrzebne. Jednak czasami czułem się nieswojo przez to, że uzewnętrzniałem wszystkie moje żale i problemy w ten sposób. Publiczność odbierała to zawsze entuzjastycznie, ale dla mnie byli oni przeszkodą. Gra na skrzypcach była moim przyjacielem, powiernikiem, który znał moje sekrety. Ci ludzie to niszczyli.

Kiedy utwór dobiegł końca, a ja zdjąłem skrzypce z lewego ramienia, pomieszczenie zaległo w kompletnej ciszy. Wpatrywało się we mnie 6 ludzkich par oczu i około 30 par zwierzęcych. Wszyscy milczeli. Ukłoniłem się, tak jak uczono mnie od wielu lat. Dopiero wtedy pojawiły się oklaski, delikatne, wciąż jakby niepewne.

Tylko jedne wybiły się ponad wszystkie, pewne i energiczne. Spojrzałem w tamtą stronę, a zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Wiedziałem, że skończył pracę jakiś czas temu, w końcu z nim pisałem. Ale co on robi tak daleko od Brooklinu? Czemu wybrał sobie akurat tę kawiarnię spośród tysięcy innych? I to w momencie, kiedy grałem.


W drzwiach stał Bezimienny.

8 komentarzy:

  1. Jejciu, to opowiadanie zbytnio mnie wciąga~
    Strasznie polubiłam Twój styl pisania :D
    Nowy szablon - bomba!
    Ostatnia scena po prostu opętała moje serce - nie spierz tego! ^w^
    Teraz tylko jeszcze czekam na zakładkę z bohaterami i oczywiście następne rozdziały :D
    Życzę mnóstwo weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podoba. :>
      Postaram się napisać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, ale zobaczymy co z tego wyjdzie.

      Usuń
  2. Jejku, dodane w moje urodziny <3
    Czekam na kolejne!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej :). Właśnie przeczytałam wszystkie Twoje rozdziały i naprawdę się wciagnęłam. Żałuję, że nie ma niczego więcej, już nie mogę się doczekać!
    Jestem ciekawa, jak rozwinie się relacja Rob-Cath-ojciec. Skoro Robert przyprowadził "nieodpowiednią" dziewczynę wg standardów ojca do domu, to chyba faktycznie myśli o niej poważnie.
    Bardzo polubiłam Willa, wydaje się taki niewinny i bardzo zagubiony. I samotny. Wydaje mi się, że właśnie w tym rozdziale pojawiła się ta samotność, no i w poprzednim, gdy poczuł taką swobodę przy Marry i Bezimiennym. Właśnie, Bezimienny - to jest bardzo, ale to bardzo ciekawa kwestia. Przyznam szczerze, że przyszła mi taka cukierkowa myśl, że Will da mu imię i będzie super <3 :D. Ale jestem ciekawa, co będzie dalej. Naprawdę się wciągnęłam.
    Pozdrawiam i w wolnej chwili zapraszam do siebie,
    http://unicestwienie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się spodobały moje wypociny! :D Liczę, że zostaniesz tutaj na dłużej i dalej będziesz śledziła losy mojej ekipy.
      Z chęcią zajrzę na Twojego bloga i postaram się zostawić po sobie ślad.

      Usuń
  4. Cześć! Przepraszam, że z takim opóźnieniem, ale ostatnio nie mam ochoty czytać nic na blogspocie. >.< Mimo to, żyję!
    Podoba mi się, jak piszesz, chociaż zdarzają Ci się powtórzenia. Takie drobne, ale są.
    Serce mi normalnie stanęło, jak mu te skrzypce wypadły! To nie to, co mój klarnet, ile on razy przywalił w ścianę... >.< (Oczywiście w futerale. xD)
    A szkoda, że nie oddał podczas bójki. :< Uwielbiam czytać opisy walk i zawsze ubolewam, jak jakaś za szybko się skończy.
    Łał! Ja bym się nie odważyła tak podejść i powiedzieć, że potrzebuję czegoś zimnego. A co dopiero zagrać... Brrr...
    A ten Bezimienny. To się nazywa wyczucie! Jako że to opowiadanie, to na pewno ma ukryte znaczenie...
    Nie wiem, od kiedy jest ten opis z boku, ale się boję... "o tematyce zauroczenia dwójki chłopaków" Nie lubię takich tematów. >.< (I tak, zawsze najpierw zaczynam czytać opowiadanie w internecie, a potem opis.) No, ale bardzo podoba mi się wątek muzyczny, co jest przecież tak trudno zauważyć. Zostanę tak długo, jak będę w stanie. ^.^
    Tymczasem weny życzę! :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak ja chcę już następny rozdzial. Kiedy on BD.?

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy