Bezimienny
Zawsze
się zastanawiałem, co przyciągało ludzi do Nowego Jorku. Sława, pieniądze a
może „Amerykański Sen”? Na każdym kroku można było spotkać ich tysiące,
tworzących zbity strumień. Wśród nich byli niewinni turyści i doświadczeni
biznesmani. Jednak również na ulicach można było spotkać wiele artystów i
żebraków. Nie rozumiałem t jak ludzie z własnej woli chcieli tu przyjeżdżać.
Tak, to piękne miasto, to prawda. Ale nie było przyjazne dla nikogo. Połykało
cię w całości i, jeżeli nie umiałeś się z nim odpowiednio obejść, kończyłeś na
dnie łańcucha pokarmowego. Byłeś nikim.
To
zawsze mnie przerażało. Od kiedy tylko pamiętałem wychowywano mnie i moje
rodzeństwo w wierze, że jesteśmy niezwykli. Że nasze talenty sprawiają, że
jesteśmy wyjątkowi. Jednak, jak później się okazało, talent nie warunkował
sukcesu. Ciężka praca stała się codziennością wraz ze wszystkimi jej „urokami”.
Palce miałem opuchnięte, czasem nawet posiniaczone. Ale ćwiczyłem, przynajmniej
osiem godzin dziennie. Najpierw pianino, potem skrzypce. Miałem również krótki
epizod z klarnetem i fletem, jednak to nie było to.
Nie
do końca byłem pewien kto zasiał we mnie te ziarno strachu przed zapomnieniem.
Zawsze wydawało mi się, że była to wina moich rodziców. Ich ambicje były
horrendalne. Musiałem przynajmniej dorównać bratu, który w wieku 22 lat kończył
habilitację na wydziale matematyki w Yale. Łatwo można było dojść do tego, że
nigdy nie będę w stanie mu dorównać. Nawet jeżeli następnego dnia zagrałbym w
Carnegie Hall, im ciągle byłoby za mało.
Zimne
powietrze poranka wypełniło moje płuca razem z pobudzającym zapachem świeżo
zaparzonej kawy. Było wciąż bardzo wcześnie i, mimo tego, że nie lubiłem tego
naparu, wyjątkowo potrzebowałem dużej dawki kofeiny, aby zacząć dzień. Słońce
jeszcze nie wstało, więc blask drapaczy chmur jako jedyny, oprócz latarni
ulicznych, rozświetlał nocne niebo. Ciągle padający śnieg dodawał temu krajobrazowi
jakiegoś dziwnego uroku, rozszczepiając światło na budynkach i tworząc magiczną
aurę.
Przez
opady, normalny dźwięk samochodów jeżdżących przez miasto został wyciszony. Nie
do końca byłem pewny czy powodem była izolacja dźwięku czy po prostu ludzie
porzucili swoje pojazdy i zostali w domach. Mimo wszystko, właśnie teraz mogłem
cieszyć się niespotykaną dla Nowego Jorku ciszą. Było to miłą odmianą w
porównaniu z natłokiem wydarzeń i dźwięków wczorajszego wieczora.
Dopiłem
ostatni łyk kawy i odstawiłem kubek na stolik. Zamknąłem jednym ruchem okno,
odcinając mój pokój od chłodnego powietrza. Sięgnąłem po książkę, którą wczoraj
kupiłem. Przed snem udało mi się przeczytać jej sporą część. Miałem nadzieję,
że mnie uśpi po kilku słowach, jednak akcja wyjątkowo mnie wciągnęła. Teraz zostało
mi już jakieś 70 stron i chciałem je skończyć, zanim będę musiał wyruszyć do
szkoły.
Jako,
że nigdy nie sięgałem po literaturę kryminalną, nie miałem pojęcia czy książkę
można zaliczyć do tych dobrych czy gorszych. Sama historia była na tyle
ciekawa, że oderwała mnie od moich rozmyślań na temat problemów rodzinnych.
Powieść czytało się wygodnie, język był przystępny,
a styl pisarza dość tajemniczy, co utrzymywało mnie w nieznanym do tej pory stanie napięcia. Nie miałem pojęcia, co może się stać za chwilę, co doprowadzało moje serce do szybszego bicia.
Sprawa
ciągnęła się już od dłuższego czasu. Główny bohater zaczął czuć presję czasu i
mocną irytację z powodu swojej nieudolności. W końcu udało mu się zdobyć
odpowiednie uprawnienia, aby dotrzeć do miejsca pobytu mordercy. Lecz przez
swoje niedbalstwo razem z partnerem wpadają w pułapkę. Jednak w ostatnim
momencie zostają uratowani przed śmiercią. Wtedy ich wybawca zabił przestępcę,
sam popełniając samobójstwo. Książka skończyła się w najmniej odpowiednim
momencie. W mojej głowie wciąż kłębiły się setki pytań, na które nie dostanę
odpowiedzi.
Mimo,
że nie lubiłem tego gatunku, książka całkiem mi się spodobała. Jednak ciągle
wolałem sięgać po tak zwaną „literaturę klasyczną”, zazwyczaj z XIX wieku lub
początku XX.
Posmakowałem
jej w pierwszej klasie szkoły muzycznej, kiedy nasz świeżo upieczony nauczyciel
literatury, pan Jones, zaczął czytać „Doktora Jeckylla i Pana Hyda” Roberta
Louisa Stevensona. Świat tam opisany był tak niezwykły, tak inny od tego, który
znałem i który pojawiał się we współczesnych książkach. Jego magia, mimo
niezbyt umiejętnego czytania nowego belfra, sprawiła, że nie mogłem się od
niego oderwać już od blisko czterech lat. A książek z tamtych czasów było cięgle
tak wiele.
Słabe
światło zaczęło rozświetlać mój ciemny pokój. Nie było ono o wiele mocniejsze
od iluminacji drapaczy chmur, jednak bezapelacyjnie słońce podniosło się ponad
horyzont. Wyglądając przez okno zobaczyłem ciężkie chmury, z których bez
przerwy padał śnieg, tłumiąc promienie słoneczne.
Wstałem
z fotela i odłożyłem świeżo przeczytaną książkę na półkę. Wyróżniała się na tle
innych tytułów z mojej kolekcji, jednak nie żałowałem, że po nią sięgnąłem.
Była ciekawym przerywnikiem na mojej drodze do poznania w jak największym
stopniu literatury klasycznej.
Nagle,
bez ostrzeżenia, poczułem silne ssanie w brzuchu, a mój żołądek zaburczał
głośno. Westchnąłem i ruszyłem niechętnie w stronę drzwi. Musiałem stawić czoła
moim rodzicom szybciej niż tego chciałem czy byłem na to przygotowany. Jednak
zanim dotknąłem klamki, same się otworzyły, a do mojego pokoju wpadła rozentuzjazmowana
Emma, ciągle w piżamie i z roztrzepanymi włosami.
-
Odwołali nam dzisiaj lekcje! – krzyknęła radośnie i rzuciła mi się na szyję w
uścisku. – Jednak ten śnieg na coś się przydał!
-Ej
– wydyszałam, próbując powstrzymać śmiech. – Puszczaj!
Mimo
tego, że była ode mnie młodsza o prawie 7 lat, jej siła ciągle mnie zadziwiała.
Teraz z trudem łapałem oddech, próbując wyrwać się z jej morderczych objęć.
Dopiero po chwili się zreflektowała i mnie puściła, ciągle się uśmiechając.
Jednak mimo tej euforii, widziałem, że oczy miała lekko podpuchnięte, a białka
miały ciągle różowawą barwę.
-
Jak się dzisiaj czujesz? – zapytałem mierzwiąc jej włosy i kierując się razem z
nią do wyjścia.
Mina lekko jej zrzedła.
-
Lepiej, ale mam już dosyć tych ich kłótni – mruknęła cicho. – Z tygodnia na
tydzień jest gorzej, boję się, że może dojść do najgorszego.
-
Do rozwodu? – zapytałem. Zgodziła się kiwnięciem głową. – Nie martw się. Mama
jest silna, na pewno sobie z tym wszystkim poradzi jeżeli jej pomożemy.
Pokiwała
zgodnie głową i stanęła u szczytu schodów. Napad złego humoru jakby minął, a
chęć do zabawy i figlowania znów się pojawiła.
-
Ścigasz się? – spytała, z łobuzerskim uśmieszkiem. – Ostatni pomaga Matyldzie
przy zmywaniu!
I
ruszyła schodami w dół na złamanie karku. Pokręciłem głową, jednak zaraz
również za nią popędziłem, przeskakując kilka stopni naraz. Słyszałem przed
sobą jej śmiech. W tamtym momencie oddałbym wszystko, żeby z taką łatwością móc
się pozbyć żałosnych myśli, które zawsze zajmowały mój umysł.
Wszedłem
powoli do pomieszczenia, a za mną przydreptała siostra. Oprócz ojca siedziała
tam mama, w krótkim szlafroku, z niezadbanymi włosami i zapadniętymi rysami
twarzy. Jej oczy były podkrążone i mocno opuchnięte, a białka były mocno
czerwone. Jej skóra przybrała ziemisty, niezdrowy odcień. Popijała jakąś
ziołową herbatę, a za każdym razem, kiedy podnosiła filiżankę, jej dłoń drżała.
Mimo,
że kłótnie były czymś normalnym w naszej rodzinie, ciągle miałem ich dość.
Ciche dni nie trwały długo, jednak mama strasznie przeżywała każdą minutę
ciszy. Do tego przez izolację w domu zaczęła chorować na schorzenia psychiczne.
Jednak ojciec zwykł tego nie zauważać. Zazwyczaj nocami po kłótniach mama wypłakiwała
sobie oczy, a rano wyglądała tragicznie. Od dawna odciągałem Emmę od ich
konfliktów, jednak nie mogłem co tydzień jadać śniadania z młodszą siostrą z
dala od domu.
-
Dzień dobry, mamo. Witaj ojcze – powitałem go chłodno.
Zza
wielkiej gazety nie usłyszałem odpowiedzi, a zapłakane oczy mamy dopiero zwróciły
się w naszym kierunku. Razem z siostrą usiedliśmy zgodnie po jej obu stronach,
po przeciwnej stronie stołu niż siedział ojciec. Mama ciągle popijała herbatę,
podtrzymując filiżankę drugą ręką, żeby jej nie wypadła.
Cisza
wlokła się nieznośnie. Ciężka atmosfera odpędziła mój apetyt, a w gardle poczułem
wielką gulę. Sięgnąłem bez przekonania po tosta i zacząłem go smarować. Po
dłuższej chwili ojciec złożył gazetę i ruszył w stronę schodów na górę. Czyżby
on również dostał wolne? Poczekałem chwilę dopóki nie zniknął, aby móc
spokojnie zadać pytanie mamie.
-
Ma wolne? – zapytałem, wskazując ruchem głowy w stronę, gdzie zniknął ojciec.
Mama
niechętnie kiwnęła głową.
Zacisnąłem
zęby. To było okropne. W jedyny dzień, kiedy mogłem się cieszyć możliwością
zostania w domu, zostałem w nim uwięziony. A znikąd pomocy.
Przełknąłem
ostatni kęs grzanki, który smakował jak styropian. Bez słowa odszedłem od
stołu, nie chcąc pogorszyć sytuacji. Podświadomie miałem już obmyślony plan jak
wyrwać się z tego chorego miejsca. W mojej głowie powstawała mapa, jak tam
dotrzeć. Szybko wróciłem do swojego pokoju i wrzuciłem kilka najważniejszych
rzeczy do torby. Wyciągnąłem z szafy gruby szal i rękawiczki, mając nadzieję,
że mole ich nie zjadły. Leżały tam od przeszło 5 lat.
Zbiegłem
po schodach i ruszyłem w stronę drzwi. Zacząłem już ubierać płaszcz, kiedy z
kuchni dobiegł mnie słaby głos mamy.
-
Nie wychodź w taką pogodę – powiedziała cicho. – Rozchorujesz się.
-
Rozchoruję się w tym domu – powiedziałem pod nosem, żeby mama nie usłyszała.
-
O której wrócisz? – zapytała po chwili ciszy, niewiele głośniej.
-
Za kilka godzin, powinienem być na obiedzie – powiedziałem otwierając drzwi. Śnieg
ciągle padał, jednak dostrzegłem, że wiatr zelżał. Może ta podróż nie będzie aż
tak nieprzyjemna, jak się obawiałem? – Do zobaczenia!
***
Dzwonek
wesoło zadzwonił, kiedy otworzyłem drzwi księgarni. Fala ciepła uderzyła mnie,
odmrażając części mojej twarzy i przywracając w nich czucie. Mimo, że większość
trasy przejechałem metrem, krótki spacer zmroził mnie do szpiku kości. Ręce i
stopy, mimo porządnego przyodziania, były sztywne i lodowate. Rozwiązałem
zgrabiałymi dłońmi szalik i zerknąłem kto stał za kontuarem.
-
Cześć, Marry – przywitałem się z dziewczyną. – Dziadek pozwolił ci w końcu
zająć się sklepem?
-
Pogoda unieruchomiła go dzisiaj dwa piętra wyżej – powiedziała z kwaśną miną,
pokazując brodą na sufit. – A mi odwołali wykłady, więc przyszłam zająć się
sklepem.
-
Masz u mnie za to kawę – powiedziałem, stawiając przed nią papierowy kubek z jej
ulubionej kawiarni. Popatrzyła na niego łakomo. – Twoja ulubiona.
-
Coś ty dla mnie taki miły? – zapytała, patrząc to na mnie to na kubek. Jej oczy
zwęziły się podejrzliwie. – Czego chcesz?
-
Chcę się tutaj ukryć na kilka godzin – powiedziałem, ogrzewając sobie ręce
gorącym oddechem.
-
Znów kłótnia? – zapytała sceptycznie.
To
było właśnie najbardziej irytująca cecha Marry – umiała praktycznie czytać w
myślach. Od kiedy tylko pamiętałem interesowała się mową niewerbalną. Bacznie
obserwowała każdy ruch czy spojrzenie swojego rozmówcy i w kilka chwil umiała
go rozszyfrować. Jednak moim zdaniem to nie była tylko wiedza – zawsze miała
coś na kształt intuicji. Jeszcze kiedy byłem dzieckiem i przychodziłem do
sklepu z resztą rodziny, ona zawsze umiała zauważyć co jest nie tak.
-
Jakbyś zgadła – mruknąłem, zdejmując płaszcz i rzucając go na zaplecze. – To
jak? Przetrzymasz mnie?
-
Nie ma problemu – powiedziała wzruszając ramionami. – Ale będę uczyła nowego
pracownika, więc nie pałętaj się pod nogami.
-
Jesteś chodzącą świętą – powiedziałem, posyłając jej uśmiech. Zdjąłem kilka
opasłych woluminów z fotela w kącie i usiadłem na nim. – Przyszło coś, co
mogłoby mnie zainteresować?
-
Tym razem kilka ruskich książek – powiedziała, wskazując stertę najbliżej mnie.
Po chwili wyraźnej konsternacji znów się odezwała. – Ciągle nie rozumiem co ty
w nich widzisz.
-
A przeczytałaś kiedyś chociaż jedną?
-
Nie.
-
To jak przeczytasz, to się dowiesz.
Nie
zwracając uwagi na jej gniewne prychnięcia, zabrałem się za lekturę książki,
która leżała na szczycie stosiku – „Bracia Karmazow” Fiodora Dostojewskiego.
Dużo o niej słyszałem, jednak nigdy nie udało mi się jej dostać. W przeciętnych
księgarniach cena była mocno zawyżona, a jakoś nie miałem ochoty wypożyczać jej
z biblioteki. Żyłem według zasady, że niektóre książki po prostu muszą być w
moim posiadaniu.
Była
to historia ojcobójstwa ukazana z perspektywy trzech braci, w różnym stopniu
odpowiedzialnych za morderstwo. Każdy z nich miał wyrzuty sumienia oraz w inny
sposób odbierał skutki swojej zbrodni.
To
była trzecia książka Dostojewskiego po którą sięgnąłem i, tak jak „Zbrodnia i
Kara” i „Biesy”, była strasznie ciężka. Autor sięgał po wiele trudnych
zagadnień próbując pokazać jak najpełniej naturę człowieka, zagłębiając się w
najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Książka była wciągająca, jednak
niezwykle czasochłonna, przez przymus zrozumienia dość archaicznego języka czy
długie rozważanie poruszonych aspektów. Co rusz łapałem się na tym, że czytałem
po raz kolejny te samo zdanie i nic z niego nie rozumiałem.
Byłem
dopiero na 30 stronie, kiedy dzwonek nad drzwiami oznajmił przybycie nowej
osoby. Zimny wiatr wkradł się do pomieszczenia przez otwarte drzwi razem z
kilkoma płatkami śniegu. Oderwałem na chwilę wzrok od lektury, aby móc mu się
lepiej nowoprzybyłemu.
Chłopak
wszedł do sklepu strzepując z białych włosów płatki śniegu. Uśmiechnął się szeroko
na widok Marry pokazując przy tym irytująco perfekcyjny rząd białych zębów.
Kiedy podszedł bliżej do lady dostrzegłem, że ma azjatyckie rysy twarzy, a w
jego uszach błyszczały kolczyki. Kiedy na mnie spojrzał, od razu wróciłem do
czytania tekstu. Czułem się niepewnie, kiedy osoba przeze mnie obserwowana
odwzajemniała spojrzenie.
-
Znów się spóźniłeś – powiedziała kpiąco Marry. – Myślisz, że za co mój dziadek
ci płaci?
-
Witaj, Marry – powiedział radośnie, podchodząc do niej za kontuar i opierając
się o blat. – Jak zwykle pięknie wyglądasz.
-
Och, nie próbuj na mnie tych swoich sztuczek – prychnęła. – Jeszcze raz się
spóźnisz, a zacznę szukać nowego pracownika.
Mimo
jej aparycji, wiedziałem, że słowa nowego pracownika mile ją połechtały.
Potwierdzeniem tego był delikatny rumieniec, który zawitał na jej twarzy.
Z
nieznanych mi przyczyn, pojawienie się tego chłopaka kompletnie zmieniło
atmosferę panującą w księgarni. Mimo ciągłej wysokiej temperatury, jego
przybycie sprawiło, że w pomieszczeniu zrobiło się jakby cieplej. Marry,
zazwyczaj chłodna i opanowana, pozwalała sobie na trochę więcej luzu. Nawet
powietrze wydawało się zmieniać swój zapach. Nigdy się z czymś takim nie
spotkałem.
Chciałem
czytać, jednak po kilkukrotnym przeczytaniu jednego zdania, poddałem się.
Zacząłem się dyskretnie przyglądać temu, co się dzieje przy kasie fiskalnej. Co
chwila słyszałem głębokie westchnięcia Marry, która bezskutecznie próbowała
przyuczyć chłopaka do obsługi starej maszyny.
-
Teraz który przycisk? – zapytał.
-
Mówiłam ci już chyba z dziesięć raz, że ten po prawej – mruknęła, lekko
zdenerwowana.
-
A może po prostu zmuszam cię do mówienia, bo lubię dźwięk twojego głosu? –
zapytał, puszczając do niej oko. Dziewczyna przewróciła oczami. Chłopak zaśmiał
się cicho i wrócił do swojej pracy. – Ale po mojej czy twojej prawej?
-
Twoja prawa, to moja prawa – powiedziała, zakładając rękę na rękę. – Lepiej się
pospiesz, jeszcze musimy przerobić kilka innych rzeczy zanim nas kompletnie
zasypie.
Chłopak
wzruszył ramionami i bez problemu obsłużył kasę. Uśmiechnął się szeroko do
Marry, której zaczęła pulsować żyłka na czole.
-
To mam teraz przerwę? – zapytał z nadzieją. – Mam ochotę na herbatę.
-
O nie, mój drogi – powiedziała Marry tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Teraz to
ty poukładasz ładnie te wszystkie książki, które wczoraj rozsypałeś.
-
Wszystkie? – zapytał. Wydawał się wyraźnie zaniepokojony. Zauważyłem, że posłał w moją stronę szybkie
ukradkowe spojrzenie.– Ale ich jest trochę dużo…
-
Było bardziej uważać jak rozkładałeś je na półkach – Zwróciła się w moją stronę.
– Will, masz ochotę na herbatę?
-
Tak, z chęcią – przytaknąłem. – Chcesz, żebym ci pomógł?
-
Nie, lepiej pilnuj tego łazęgi, żeby nic więcej nie zmajstrował – powiedziała
wyniosłym tonem, ale na jej ustach majaczył krzywy uśmiech.
Marry
zniknęła na zapleczu, a nowy pracownik z miną męczennika ruszył ku jednej z
przewalonych stert. Próbowałem znów wrócić do lektury, ale hałas, który robił
przy układaniu książek skutecznie mi to uniemożliwiał. W końcu odłożyłem
książkę i zacząłem go obserwować. On również na mnie spojrzał.
-
Jakim cudem na wiedźma jest dla ciebie taka miła? – zapytał teatralnym szpatem.
-
Słyszałam to! – Dobiegł nas wkurzony głos Marry. Twarz chłopaka lekko się
skrzywiła, ale po chwili znów pojawił się na niej uśmiech.
-
Wiesz – powiedziałem, zastanawiając się nad adekwatną odpowiedzią. – łączy nas
swoista więź, coś jak pakt.
-
Pakt? – zapytał zdziwiony, unosząc jedna brew do góry. – Wiedziałem, że jest
czarownicą!
-
Nie przeginaj! – Znów usłyszeliśmy dźwięk głosu dziewczyny.
-
Nie taki pakt – powiedziałem szybko, próbując wyprowadzić go z błędu. – Po
prostu wiemy o sobie trochę za dużo. To nas trzyma razem. A do tego przychodzę
tu od kiedy tylko pamiętam.
Chłopak
patrzył na mnie przez chwilę nieprzytomnie, a potem uśmiechnął się i wrócił do
układania książek. Między nami zapadła głucha cisza przerwana dopiero
wkroczeniem Marry niosącej trzy kubki z herbatą. Nowy pracownik wychynął zza
regałów i ruszył ku dziewczynie.
-
Jednak o mnie pomyślałaś! – zawołał radośnie zabierając tacę z jej rąk i
stawiając ją na kontuarze. – To mam przerwę?
-
Tak – powiedziała dziewczyna biorąc niebieski kubek. – Wolałabym uniknąć
zalania herbatą większości pozycji.
-
Oj, nie przesadzaj – Machnął niecierpliwie ręką. – Wczoraj przypadkiem mi się
wysypały te książki.
-
Ta, jasne – mruknęła Marry. – Częstuj się, Will.
Wziąłem
swój czarny kubek. Delikatny aromat herbaty świetnie pasował do zapachu tego
miejsca. Miałem ochotę znów wziąć książkę w dłonie i próbować poczytać, jednak
chciałem uniknąć, tak jak zauważyła Marry, ubrudzenia jej. Szacunek do książek
wpajano mi od maleńka, więc nie mogłem sobie wyobrazić popijania herbatki do
lektury.
-
Marry, muszę ci przyznać – odezwał się po dłuższej chwili chłopak. – Ta herbata
jest serio świetna.
-
Wiem, bo ja ją robiłam – wyznała dziewczyna, posyłając mu wyniosłe spojrzenie.
Uśmiechnąłem się pod nosem, tak jak nowy pracownik.
-
Dobra, bo zaraz popadniesz w samo zachwyt – powiedziałem, pociągając łyk napoju
z kubka.
-
Nie przesadzaj – zauważył chłopak. – Każda kobieta musi kochać samą siebie, bo
inaczej to może się źle skończyć.
-
Widzisz, Will? – powiedziała wskazując dłonią na nowego pracownika. – Czemu nie
zauważasz tak oczywistych rzeczy?
-
Bo jestem facetem – mruknąłem.
-
Najbardziej banalny argument świata – odpowiedziała, również pociągając łyk
herbaty. – Siedzisz godzinami z nosem w książkach i stać cię na coś takiego?
-
Najwyraźniej za mało – Wzruszyłem ramionami. – Wiesz, skrzypce i pianino same
na sobie nie będą grały.
-
Dobra, rozumiem – powiedziała wykonując niecierpliwy gest ręka. – Właśnie,
kiedy w końcu coś dla mnie zagrasz? Proszę cię o to od lat.
-
Jak wysupłam trochę wolnego czasu – powiedziałem, uciekając od niej wzrokiem.
-
Ej, nie kłam! – zawołała i dała mi jaskółkę w bok.
-
Grasz na skrzypcach? – zapytał chłopak. Wydawał się być pod wrażeniem.
-
Tak – potwierdziłem, kiwając głową. – Od 10. roku życia.
-
Wow, szmat czasu – przyznał. – Chciałbym umieć na czymś grać.
-
Przecież już umiesz – wtrąciła zgryźliwie Marry. – Perfekcyjnie dopracowałeś
grę na nerwach.
Uśmiechnąłem
się, słuchając ich przekomarzania. Miło było znaleźć się w miejscu, gdzie
relacje z innymi ludźmi były łatwe. Nawet rozmowa z tym nowym chłopakiem,
którego imienia ciągle nie znałem, wydawała mi się naturalna i niewymuszona. Co
jakiś czas wtrącałem w ich dyskusję własny komentarz, a od czasu do czasu
parskałem śmiechem. Chętnie słuchałem, co mieli do powiedzenia, a nie tak jak
zazwyczaj, tylko udawałem, że słuchałem.
Dopiero
dźwięk dzwonka u drzwi oderwał nas od dyskusji na temat flash mobów, które są
planowane na nadchodzącą wiosnę. Byłem mile zaskoczony faktem, że znalazłem
kompanów, którzy również się interesowali tym rodzajem artystycznej
improwizacji. Jednak Marry musiała obsłużyć klienta.
-
Kurde, nie miałem pojęcia, że jest tyle do zrobienia w Nowym Jorku – przyznał
mój nowopoznany towarzysz. Poszliśmy razem na zaplecze odnieść kubki po naszej
herbacie. Do tego nie chcieliśmy przeszkadzać Marry.
-
To jedna z niewielu dobrych rzeczy w tym mieście – powiedziałem, uśmiechając
się krzywo. Lawirowałem między rzędami książek, aby dotrzeć do niewielkiego
zlewu na końcu niewielkiego pomieszczenia. Tuż obok były drzwi prowadzące na
wyższe piętra.
-
Tak uważasz? – zapytał. Założył rękę na rękę i oparł się o ścianę, obserwując
jak zmywam naczynia. – Ja tam ciągle nie mogę nadziwić się temu miastu. Ono
nigdy nie śpi.
-
Nie uważasz, że to trochę przerażające? – Wziąłem ścierkę i zacząłem wycierać
kubki. – O każdej porze dnia i nocy wszędzie jest mnóstwo ludzi, którzy ciągle
coś robią. Jak robotnice w ulu.
-
W sumie coś w tym jest – przyznał, łapiąc się za brodę i przybierając pozę
myśliciela. Poczułem jak kąciki ust same mi się podnoszą do góry. – Ale to też
jest według mnie piękne. Chaos tego miasta jest niezwykły, aż w pewnym momencie
można go uznać za ład.
-
Nie lubię chaosu – powiedziałem.
-
Wyglądasz na taką osobę – odpowiedział i wyszczerzył do mnie zęby. W tym samym
momencie usłyszałem, jak jego żołądek wydał głośny dźwięk. – Ups, chyba
zgłodniałem.
Wtedy
przypomniała mi się obietnica, którą dałem mamie. Nerwowo zerknąłem na zegarek.
Zbliżała się 13. W księgarni kompletnie zapomniałem o upływie czasu i o mojej
rodzinie.
-
Muszę już iść – powiedziałem niechętnie. – Jestem umówiony.
-
A już miałem nadzieję, że pójdziesz po jakiś lunch na wynos – wyznał, krzywiąc
się lekko. – I do tego jak ja sobie poradzę z Marry?
-
Dasz sobie radę – pocieszyłem go. – Nie jest taka zła na dłuższą metę.
-
Łatwo ci mówić – prychnął. – Sam się stad ewakuujesz, a ja muszę z nią zostać
sam na sam.
Podniosłem
płaszcz i zacząłem go ubierać. Szczelnie obwiązałem się szalikiem i założyłem
starannie rękawiczki. Nie miałem pojęcia jaka pogoda panowała teraz na dworze.
-
To do zobaczenia – powiedziałem. – Mam nadzieję, że jednak zostaniesz tutaj na
dłużej.
-
O to się nie martw – Uśmiechnął się. – Z tym sobie poradzę.
Już
wychodziłem z zaplecza, kiedy przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz.
Zdziwiłem się, że dopiero teraz zaczęła mnie tak nurtować.
-
Ale jeszcze zanim wyjdę – zacząłem. – powiedz mi, jak masz na imię?
Zdziwiło
mnie jak jego twarz natychmiast się zmieniła. Oczy zrobiły się nieprzytomne, a
uśmiech stał się smutny. Wydawało mi się, że uciekł gdzieś w krańce swojego
umysłu. Dopiero po chwili odezwał się.
-
Ja nie mam imienia, Will.
Jak to "klarnet to nie było to"? ;-; Chociaż nigdy nie ćwiczyłam jeszcze osiem godzin jednego dnia, (nawet dodając fortpeian dodatkowy). :o Twój bohater jest jak Paganini. :>
OdpowiedzUsuńCzyli ten fajny pracownik z księgarni nie ma imienia, hmm? Ciekawe. Jaką rolę odegra? :D
Weny! :)
Wiem, trochę się nim inspirowałam (od kiedy zaczęłam pisać to opowiadanie moja wiedza o muzyce klasycznej niezwykle się powiększyła). A co do Bezimiennego... Musiał być jakiś tajemniczy element, prawda?
UsuńOmo, no i to ja rozumiem! Prosty, choć pewnie nie tak prosty w wykonaniu, szablon łagodny dla oka. No i zaczęłam czytać. Muszę Ci powiedzieć, że bardzo spodobał mi się Twój styl pisania. Rzadko kiedy tak łatwo mi się czyta amatorskie opowiadanie. Oczywiście mam już ulubionego bohatera i jest nim białowłosy Azjata ^_^ Omuś...
OdpowiedzUsuńZostaję na dłużej :D Mam nadzieję, że będzie to porządne yaoi!!
Życzę weny :3
Bang Azunne
Szablon niestety nie mojej roboty. Byłabym na to zbyt leniwa. Jednak grafika jest mojego autorstwa. :>
UsuńCieszę się, że Ci się spodobało i zapraszam w przyszłości. :D
Witaj! :))
OdpowiedzUsuńZaciekawił mnie tytuł Twojego opowiadania, więc bez wahania kliknęłam i juhu - jestem u Ciebie! :D
Liczę, że masz świadomość swojego niebywałego talentu, bo widać go gołym okiem! :)) ^^ Piszesz naprawdę dobrze, zupełnie jakbym czytała dobrą książkę! Ślę ukłony! :) *.*
W głównym bohaterze podoba mi się jego zamiłowanie do czytanie, wreszcie jakaś inteligentna postać! :D Rozumiem go, chorym ambicją rodziców czasem naprawdę trudno sprostać, to cud, że nie nabawił się jeszcze depresji...
No nic, życzę Ci mnóstwa weny i czekam niecierpliwie na kolejny rozdział! ;)) ^^
Pozdrawiam! ♥
Ps - zostawiam namiar do siebie:
you-have-been-the-one.blogspot.com/2015/05/20-pazdziernika-2020-r.html?m=0
Może wpadniesz w wolnej chwili? ;))
Miło mi, że zachęcił Cię tytuł. Taki był mój cel. :D Dziękuję Ci za życzenia weny, dla takich czytelników z chęcią będę pisać. Z chęcią wpadnę też do Ciebie. :D
UsuńTwój blog został dodany do Katalogu Euforia :3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, taasteful. ♥
Mam wrażenie, że pan bezimienny trochę namiesza, a przede wszystkim zagości na dłużej, skoro spędza czas w bibliotece, a to raj Willa. Czyta się bardzo przyjemnie; przeleciałam przez tekst w kilka minut, uśmiechając się głupio do monitora. Dobry rozdział.
OdpowiedzUsuńZapraszam: www.w-martwym-ciele.blogspot.com
Hej,
OdpowiedzUsuńZakochałam się w Twoim opowiadaniu. Nie dość, że świetnie piszesz to wymyśleni przez Ciebie bohaterowie (w szczególności Will) są fantastyczni. Wydaje mi się, że w tej historii wszystko jest do końca przemyślane - chwała Ci za to.
Wątek z pojawieniem się Bezimiennego - cudowny. Już nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. Życzę więc weny i powodzenia.
Pozdrawiam.
Myślała, że już znalazła tego jedynego. Kiedy w jej życiu pojawia się on zaczyna mieć wątpliwości, jednak czy warto wszystko rozwalać i ryzykować dla kogoś po kim nie wiemy czego się spodziewać?
OdpowiedzUsuńZapraszam na nie-daj-mi-odejsc.blogspot.com
Kiedy coś nowego.?
OdpowiedzUsuń