Książka z bażantem
Wszystko zaczęło się, kiedy wybuchła "Śniegokalipsa".
Dopiero kończył się styczeń, jednak prognozy pogody na luty
zapowiadały rychłe nadejście wiosny. Ta zima miała zostać zapamiętana jako
najcieplejsza od ostatnich 30 lat. Cała opinia publiczna była przekonana, iż odpowiedzialność
za tak wysoka temperaturę ponosiło globalne ocieplenie. Ale do mnie to jakoś
mało przemawiało. Moim jedynym zarzutem do pogody było to, że w ciągu tych
kilku „mroźnych” miesięcy nie spadło ani trochę śniegu.
Siedziałem na ostatniej lekcji w Akademii Muzycznej i obserwowałem
co się działo za oknem. Ostatnie, jeszcze zimowe, promienie słońca zachodziły
za budynkami Manhattanu. Ludzie w grubych, puchowych kurtkach szybko poruszali
się po ulicach, a samochody stały w bezkresnym korku. Ze studzienek
kanalizacyjnych unosiła się para wodna, która zamieniała się w białe obłoki
przez spadającą wieczorem temperaturę.
Zawsze lubiłem obserwować ludzi. Kiedy byłem młodszy potrafiłem gapić
się na mieszkańców Nowego Jorku godzinami. Mimo, że nie wszyscy byli urodziwi, każdy
przyciągał mój wzrok. Każdy z osobna wyróżniał się z tłumu, mimo, że wyglądali
jak jednolita masa. Nawet jeżeli byliby tak samo ubrani, coś by ich od siebie
odróżniało. Delikatne gesty, które były dostrzegalne nawet z drugiego piętra
budynku, sprawiały, że każdy był inny.
Lecz obserwowanie ludzi nie było jedynie sposobem na nudę, która
tak często mnie ogarniała. Po prostu czułem się tym ludziom coś winny. Większość
z nich widziałem po raz pierwszy i ostatni w moim życiu, a żaden nawet nie
wiedział, że im się przyglądam. Chciałem chociaż raz im się przypatrzeć
porządnie i zapisać sobie ich w pamięci, nawet na skraju mojego umysłu. Traktowałem
to jako swoisty rodzaj hołdu, który mogłem im oddać tym krótkim spojrzeniem.
Dzwonek zadzwonił oznajmiając, że kolejna lekcja łaciny się
skończyła. Nauczyciel, pan Hatkings, zapisał na tablicy tytuł eseju, który mieliśmy
napisać na następny tydzień, przypominając swoim sennym głosem o wymaganym
limicie słów. Przekopiowałem tytuł do zeszytu i spakowałem swoje rzeczy do
torby. Pospiesznym krokiem wyszedłem z klasy starając się nie potrącić
pozostałych uczniów.
Znowu musiałem spędzić czas na nauce tego martwego języka zamiast
na ćwiczeniu gry na skrzypcach. Codziennie, dzień w dzień, spędzałem bitą
godzinę w tej zatęchłej klasie ucząc się poprawnej odmiany czasowników w
języku, który upadł wraz z Imperium Rzymskim. Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu
musiałem uczyć się akurat łaciny w Akademii Muzycznej. Do czego mi się ona
przyda?
Ruszyłem w stronę mojej szafki, żeby zabrać kilka rzeczy. Była ona
na końcu korytarza, przy którym znajdowała się klasa łaciny. Plusem jej
usytuowania było to, że nigdy nie musiałem czekać, aby się do niej dostać.
Akurat ten hol był najszybciej opuszczanym przez uczniów miejscem w całej
szkole.
Lawirowałem między masą uczniów, którzy wychodzili z klas wywabieni
dźwiękiem dzwonka zwiastującego wolność. Licealiści zmierzali zgodnie ku
marmurowym schodom prowadzącym na niższe kondygnacje budynku. Przeciskałem się
przez tłum. Niechcący potrąciłem jakiegoś pierwszaka, który upuścił przez to
nuty. Mruknąłem jakieś przeprosiny i szybko pomogłem mu pozbierać rozrzucone
papiery. Uśmiechnąłem się do niego przepraszająco, kiedy znów dołączył do
pochodu uczniów, a sam ruszyłem do szafki.
Westchnąłem z ulgą, kiedy w końcu jeden zakręt dzielił mnie od
mojej szafki. Miałem nadzieję, że tak jak zwykle nikt nie będzie się już tam
kręcił. Jednak dzisiaj, ku mojemu zdziwieniu, było inaczej. Przed moją szafką
stała grupka dziewczyn. Na pierwszy rzut oka wyglądały na młodsze ode mnie.
Dopiero kiedy podszedłem bliżej, rozpoznałem wśród nich moją koleżankę z roku -
Rebeccę. Uznałem, że reszta dziewczyn to jej znajome.
Co mnie zdziwiło, to fakt, że wszystkie były podobne do mojej
znajomej. Miały podobny ciemny kolor włosów, a ich ubrania zasadniczo się nie
różniły. Do tego wszystkie były prawie tego samego wzrostu, a kiedy przyjrzałem
się ich twarzom, poczułem się jak w Gwiezdnych
Wojnach: Ataku Klonów.
Dziewczyny przycichły, a ich ruchy stały się bardziej nerwowe. Były
ode mnie tylko niższe o głowę, ale poczułem się, jakbym znalazł się w
przedszkolu. Mimo wszystko uśmiechnąłem się do nich i starałem się utorować
sobie drogę do szafki. Kiedy tworzyłem sobie przejście, zauważyłem, że jedna z
nich popychała Rebeccę do przodu. Moja znajoma ją ofuknęła i zakryła sobie
twarz włosami.
Zrozumiałem, że to do mnie należy przywilej przełamania tej
niezręcznej ciszy.
– Cześć, Rebecca - przywitałem się. – Co cię sprowadza w okolice
mojej szafki?
– Cz-cz-cześć, Will – wydukała dziewczyna. Ciągle unikała mojego
wzroku i starał się ukryć za lokowanymi włosami. – Przyszłam do ciebie w p-p-pewnej
sprawie. Ch-ch-chodzi o przygotowania do balu.
– Tak? – zapytałem zaciekawiony. – Robin znowu postanowił zmienić
układ utworów?
- N-n-nie, nie o to chodzi – powiedziała niepewnie. Miedzy włosami
dojrzałem, że jej twarz zmienia kolor z kremowego na czerwony. – Źle m-m-mnie
zrozumiałeś… Chodzi tak ogólnie o b-b-bal…
- Zamieniam się w słuch. – Chciałem dodać trochę otuchy. Po raz
pierwszy od kiedy ją znałem zachowywała się w taki sposób. Jedyne racjonalne rozwiązanie
tej zagadki było dla mnie jednak niedorzeczne.
Wzięła głęboki oddech. Podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Zobaczyłem
w nich determinację, która była dla niej niezwykle rzadka.
– Czy Mark Jonson ma już parę na bal?! – zapytała głośno, prawie
krzycząc. Kilkoro maruderów na końcu korytarza dosłyszało jej pytanie i z
trudem ukrywali swój napad śmiechu. Na szczęście tylko ja zauważyłem ich zachowanie
– Mark, powiadasz? – upewniłem się po chwili ciszy, która zapadła.
Kiwnęła energicznie głową.
– Z tego co mi wczoraj opowiadał nie wynikało, że ktoś go zaprosił.
– Uśmiechnąłem się do niej. –Jeżeli się pospieszysz, złapiesz go jeszcze przy
szafce.
- Dziękuję bardzo! – zawołała z ulgą Rebecca i razem ze swym
towarzystwem ruszyła biegiem we wskazanym przeze mnie kierunku. Zanim zniknęła
mi z oczu, odwróciła się i krzyknęła: – Masz u mnie przysługę, Will.
Uśmiechnąłem się tylko i pomachałem jej na pożegnanie, ciesząc się
skrycie, że to nie mnie chciała zaprosić. Tu nie chodziło nawet o jej wygląd
zewnętrzny czy coś. Po prostu nie miałem z nią dużo wspólnego. Jedyne, co nas
tak na prawdę łączyło, to niechęć do przewodniczącego komitetu organizacji Balu
Wiosennego.
Bal Wiosenny był jedną z tradycji Akademii Muzycznej. Pierwszego
dnia maja, o zmierzchu, organizowano bal dla uczniów ostatniej klasy. Było to
coś podobnego do normalnych balów licealistów, jednak nasz był bardziej…
ekscentryczny. Zazwyczaj organizowano go w ogrodzie botanicznym w pobliżu naszej
szkoły, a uczniowie musieli przez cały czas nosić maski. Oprócz tego to my
musieliśmy stworzyć samemu oprawę muzyczną oraz choreografię. W tym roku, jak w
trzech poprzednich, należałem do komitetu organizacyjnego, jednak nie do końca
z własnej woli. Zresztą, niewiele rzeczy w moim życiu było zainicjowanych
przeze mnie.
Zerknąłem na zegarek, a kiedy odczytałem godzinę, to mnie zmroziło.
Powoli dochodziła 16:30, co nieuchronnie zbliżało mnie do rodzinnej kolacji z
„niespodzianką”, którą przygotował dla nasmój starszy brat. Oprócz tego
musiałem dotrzeć jeszcze do starej księgarni na drugim końcu miasta. Jak w
każdy poniedziałek, dzisiaj również przybyła nowa dostawa książek. A tego nie
mogłem sobie odpuścić.
Szybko wykręciłem gałką odpowiedni kod i wyjąłem potrzebne mi
przedmioty. Ubrałem pospiesznie płaszcz, a na plecy zarzuciłem sobie pokrowiec
ze skrzypcami. Na prawe ramię ubrałem moją postrzępioną, czarną torbę, która
pierwotnie była pokrowcem na laptop. Przez grube segregatory nut ledwo się
dopinała, a do tego, o dziwo, sporo ważyła.
Ruszyłem ku schodom prowadzących do wyjścia. Przez okna na
korytarzu zauważyłem, że zaczął już powoli zapadać zmrok, jak zazwyczaj o tej
porze roku. Na parterze starego budynku poczułem chłód od drzwi wejściowych.
Portierka siedząca w swojej kanciapie przy drzwiach wejściowych spojrzała na
mnie z niesmakiem, kiedy przeszedłem po świeżo wymytej podłodze.
Chłodny wiatr uderzył mnie w twarz, kiedy znalazłem się poza murami
Akademii. Postawiłem kołnierz płaszcza, próbując zminimalizować odczucie chłodu
przez smagające mnie podmuchy powietrza. Nie zwracając uwagi na niesprzyjające
warunki otoczenia, wtopiłem się w tłum nowojorczyków, którzy zmierzali w stronę
stacji metra.
Za każdym razem zastanawiałem się, czy ktoś na mnie patrzy…
***
Nie lubiłem opuszczać Wyspy, ale dla tej księgarni mógłbym pojechać
nawet do New Jersey. Znajdowała się na Brooklynie, w jednej ze starych
ceglanych kamienic w pobliżu mostu. Z zewnątrz sklepik wyglądał niepozornie. Na
wystawie leżały książki, które były modne 10 lat temu, a szyby były brudne od
błota rozrzuconego przez przejeżdżające ulicą samochodami. Nad szybami były
zamontowane markizy, które pozwalały w czasie lata właścicielowi sprzedawać
książki na świeżym powietrzu.
Księgarnię prowadził pan Thomson. Był niski i pomarszczony jak
suszona śliwka, a do poruszania się używał balkonika. Jednak mimo jego
podeszłego wieku, umysł wciąż miał bystry i przepełniony wiedzą. Kiedy byłem
młodszy i przychodziłem tutaj razem z resztą rodziny, często opowiadał mi o
wielu książkach, które powinienem przeczytać, przytaczając długie cytaty.
Oprócz tego ten sklepik był miejscem, gdzie moi rodzice spotkali
się po raz pierwszy. W dzieciństwie zabierali mnie tutaj co miesiąc razem z
moją młodszą siostrą i starszym bratem, abyśmy mogli wybrać dla siebie jakąś
książkę. Jednak z upływem lat ta tradycja poszła w niepamięć. Teraz tylko ja
tutaj zaglądałem.
Kiedy otworzyłem drzwi, moich uszu dobiegł znajomy dźwięk dzwonka,
który oznajmiał przybycie nowego klienta. Mój nos został zaatakowany zapachami
charakterystycznymi dla tego typu miejsc: ciepłem, farbą drukarską, kurzem oraz
stęchlizną. Po tak długim czasie przychodzenia tutaj, ta mieszanka aromatów
stała się moim ulubionym aromatem.
W środku księgarnia była znacznie bardziej okazała niż mogłaby się
wydawać z zewnątrz. We wnętrzu mieściło się kilkanaście regałów, które sięgały
od ziemi do sufitu. Były pozastawiane książkami do granic możliwości, a te
woluminy, które się nie zmieściły zostały ustawione w eleganckich stosikach na
drewnianej podłodze. Ściany były obite boazerią, a z sufitu zwieszały się lampy
przemysłowe z początku XX w. Po prawej stronie od wejścia usytuowany był
kontuar, na którym stała zabytkowa kasa. Na blacie były rozłożone ulotki
dotyczące wydarzeń kulturalnych, które będą miały miejsce w pobliżu. Dalej, w
głębi sklepu, utworzono niewielki kącik czytelniczy, gdzie ustawiono dwa stare
fotele o różnym fasonie.
– Williamie, jak miło mi cię znów widzieć. – Usłyszałem zza lady
starczy głos. Zwróciłem się w tamtym kierunku i ujrzałem znajomą, przyjazną
twarz właściciela księgarni. – Co cię dzisiaj sprowadza, mój drogi chłopcze?
– To, co w każdy inny poniedziałek, panie Thomson. – Uśmiechnąłem
się do niego. – Czy przyszło dzisiaj coś ciekawego?
– Młodzieńcze, czy nie nauczyłem cię czegoś przez ten czas, kiedy
odwiedzasz moją księgarnię? – zapytał karcącym tonem, jednak uśmiechnął się z
pobłażaniem. – Najpierw pogawędka, potem interesy.
– Niestety, ale dzisiaj się spieszę – przyznałem niechętnie. – Mój
starszy brat dzisiaj przyjeżdża do nas z wizytą.
– Robert? – zapytał z zainteresowaniem staruszek. – Wieki go nie
widziałem. Pamiętam jeszcze jak był małym chłopcem, a już brał się za poważną
literaturę matematyczną…
Staruszek zatracił się w swoich wspomnieniach, a jego oczy patrzyły
nieprzytomnie w przestrzeń. Postanowiłem wykorzystać ten czas i poszukać
czegoś, co pomoże mi oczyścić umysł. Potrzebowałem czegoś niezbyt ambitnego,
jednak wyjątkowo wciągającego.
– Dzisiaj przybyło sporo Szwedów – powiedziałem po chwili, kiedy
przyjrzałem się nazwiskom autorów. Mój głos zbudził pana Thomsona z letargu.
– Tak, masz rację, chłopcze – przyznał właściciel – Dzisiaj
przyszło sporo książek skandynawskich, szczególnie kryminałów.
– Akurat czegoś takiego potrzebuję – stwierdziłem cicho, klękając
przy jednej ze stert. Wyjąłem książkę, której tytuł wydawał mi się znajomy. –
Czy nie było przypadkiem takiego filmu?
– Ach, był – przytaknął sprzedawca. – Ale wersja amerykańska
wyjątkowo zniszczyła tę powieść.
Pogrzebałem jeszcze chwilę, aż znalazłem książkę z bażantem na
okładce. Zbadałem ją i szybko przewertowałem kilka stron. Opis na rewersie
zaintrygował mnie. Zapowiadała się ciekawa lektura. Kiedy w grę wchodzili
biznesmani i morderstwo, zawsze było ciekawie.
– Chyba wezmę tą – powiedziałem. Podniosłem się z kolan i
podszedłem do lady.
– Ostatni egzemplarz, który mi został – powiedział pan Thomson,
zaskoczony. – Musi być naprawdę dobra.
– Okaże się, kiedy ją skończę – zaśmiałem się cicho. Zapłaciłem kwotę,
którą podał mi do zapłaty księgarz.
Już miałem wychodzić, kiedy od strony zaplecza dobiegł mnie potężny
rumor. Odwróciłem się w tamtą stronę i razem z panem Thomsonem próbowaliśmy
dojrzeć źródło tego hałasu. Na ziemi za ostatnim regałem leżały rozrzucone
książki w różnych pozycjach. Z magazynu było słychać dziewczęcy głos dający
komuś reprymendę.
– Marry dzisiaj przyucza do pracy nowego pracownika – wyznał
właściciel księgarni, ciężko wzdychając. Starzec przeciągnął ze zmęczeniem
dłonią po twarzy. – Mam nadzieję, że to jego pierwszy i ostatni taki incydent.
Marry była prawnuczką pana Thomsona i od czasu do czasu
przychodziła pomóc mu w sklepie. Obecnie studiowała anglistykę na uniwersytecie
w Nowym Jorku, dzięki czemu wciąż mogła się tutaj pojawiać. Oprócz tego znałem
ją od kiedy tylko pamiętam. Za każdym razem, kiedy razem z rodziną
przychodziliśmy po książki, ona tu była. Wciągała mnie do rozmowy i podsuwała co
ciekawsze książki. Po tym całym czasie, jaki tu spędziliśmy, mogłem ją nazwać
moją przyjaciółką.
Spojrzałem na starego księgarza. Jego twarz przebiegł grymas bólu.
– Chyba te stawy naprawdę panu dokuczają – zauważyłem. – Miałem
nadzieję, że nie będzie pan musiał tak długo tego znosić.
– To przez pogodę – powiedział księgarz i machnął lekceważąco ręką.
– Coś mi się wydaje, że dzisiaj w nocy Matka Natura może nas porządnie
zaskoczyć.
– Nadaje się pan świetnie na meteorologa – zażartowałem. – Powinni
pana zatrudnić, będzie pan bardziej prawdopodobny niż większość tych, którzy
już tam pracują.
– No nie wiem, Williamie – zaśmiał się księgarz. – Nie wydaje mi
się, żeby tak było. No, ale nigdy nie wiemy jaką ścieżkę wybierzemy spośród
miliardów opcji.
– Ma pan rację. – Zerknąłem mimochodem na zegarek. Poczułem jak w
gardle rośnie mi gula. –Muszę się już zbierać, panie Thomson. Do zobaczenia!
– Do zobaczenia, Williamie – pożegnał się sprzedawca. – Tylko
uważaj na siebie. Może się zrobić niebezpiecznie.
– Dziękuję panu za troskę. – Uśmiechnąłem się do niego i wyszedłem
z ciepłego pomieszczenia na chłód nocy. Z moich ust wyleciała chmurka białej
pary. Wiatr się wzmagał.
Wtedy jeszcze się nie spodziewałem, że zostanie w księgarni byłoby
lepszym wyjściem.
Jejciu, cudowne, naprawdę! Czyta się tak lekko :D
OdpowiedzUsuńW sumie nie jestem najlepsza w pisaniu komentarzy, po prostu mi się podoba i tyle, ciekawe opisy i fabuła. Życzę dużo weny c:
Masz bardzo przyjemny sposób pisania^^ Wszystko wydaje się bardzo tajemnicze, ale fabuła dla mnie do przewidzenia, ale możesz mnie zaskoczyć >.<
OdpowiedzUsuńNie mogę doczekać się następnego rozdziału *-*
~~~Reni-chan
Nie mów, że już śmierdzi gejozą. A tak bardzo się starałam to ukryć. D:
UsuńŚwietny! *o*
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanje! Zostaję na dłużej *.*
OdpowiedzUsuń